sobota, 26 listopada 2011

"Biegnij Lola, biegnij"

Film "Biegnij Lola, biegnij" obejrzałyśmy tuż po "Śniadaniu u Tiffany'ego", doznałyśmy więc niemałego szoku kulturowego. Ze słonecznego i wyidealizowanego Manhattanu lat 60' przeniosłyśmy się nagle do raczej ponurego, zupełnie realistycznego Berlina lat 90', ze środowiska ludzi nieco frywolnych, ale eleganckich i pięknych przeskoczyłyśmy raptem w sam środek życia dwojga młodych Berlińczyków, niewygodnych "odmieńców", funkcjonujących na granicy (czy też poza granicami) prawa. Niemniej - mimo tak drastycznych różnic, filmy te łączy niemało, obydwa bowiem są poświęcone miłości i kobiecości. Kobiecość jednak, uosobiona przez czerwonowłosą Lolę, wyraża się tym razem w sile, determinacji, pragmatyzmie i mocy tak wielkiej, że może ona zawrócić czas, oderwać skutki od przyczyn.

Manni, przez nieuwagę, pakuje się w zagrażające jego życiu tarapaty, wykonuje więc rozpaczliwy telefon do swojej dziewczyny, Loli, która ma 20 minut na uratowanie go z opresji. Lola biegnie więc - biegnie na ratunek, biegnie omijając liczne przeszkody, w końcu omija również prawa fizyki, po pierwszej nieudanej próbie uratowania ukochanego otrzymuje drugą szansę, i kolejną - aż do skutku. Jest to więc niewątpliwie film o miłości, która "może wszystko" i, co warte uwagi, w ten sposób przejawia się miłość kobieca.

O miłości opowiadają również dwie "czerwone" sceny filmu, pojawiające się "na granicy" kolejnych wersji wydarzeń - kiedy najpierw Lola, potem Manni zadają sobie wzajemnie pytania, za pomocą których próbują potwierdzić, że są kochani miłością bezwarunkową, pewną, jedyną. "Czy kochasz mnie na pewno?" "A skąd ta pewność?" "Co byś zrobiła, gdybym umarł?" "Czy potrafiłabyś o mnie pamiętać?" W pytaniach tych wyraża się uniwersalna, na wskroś ludzka potrzeba miłości - czy też Miłości, przez wielkie "M", Miłości prawdziwej - tej właśnie, która "może wszystko".


W filmie bardzo spodobały mi się liczne, swojego rodzaju, wątki poboczne, a mianowicie ujęte w krótkich seriach zdjęć przyszłe losy ludzi, których Lola mija w trakcie swojego biegu. W kontekście tych scen po pierwsze - warto jest ruszyć wyobraźnią i uświadomić sobie, że faktycznie - ci wszyscy ludzie, ten "tłum", spotykany na co dzień w metrze, na ulicy, w pracy - to wszystko są takie same jedyne w swoim rodzaju osoby, jak my. Każdy mijany przez nas człowiek ma za sobą jakiś poranek, ma w sobie jakiś plan, ma jakąś przyszłość, żyje swoim jedynym życiem (nawet kiedy znika nam z oczu). W tej właśnie chwili, kiedy piszę te słowa, wszędzie wokół, w mieście, kraju, na świecie, toczą się miliony żyć - któs płacze, ktoś się śmieje, ktoś śpi, ktoś ciężko pracuje, ktoś się rodzi, ktoś umiera. To wszystko, całe to bogactwo ludzkiego życia, dzieje się TERAZ. Po drugie - w kolejnych wersjach wydarzeń te same osoby (napotkane przypadkowo przez Lolę), mają przeżyć zupełnie różne wersje żyć! Ten sam rowerzysta raz ma zostać szczęśliwym mężem i ojcem roześmianych dzieci, a za innym razem, za sprawą pozornie nieznaczącego wydarzenia, które zaraz go spotka - stanie się narkomanem, którego czeka śmierć w publicznej toalecie. Czemu służy ten dziwny zabieg? Czy nie kryje się za nim sugestia, iż naszym życiem rządzi przypadek - że jest ono kształtowane nie przez nas, lecz przez serię losowych zdarzeń? Warto rozważyć, w jak dużej mierze to, kim jesteśmy, zależy od tego, kogo w którym momencie naszego życia spotkaliśmy, gdzie weszliśmy przez pomyłkę, co usłyszeliśmy mimochodem... (chociaż czy faktycznie wszystko to działo się przez przypadek, to jest już inna kwestia...).

Jest też w filmie scena, która mnie bardzo ujęła, kiedy Lola biegnie i mówi swoim wewnętrznym głosem: "Pomóż, proszę, pomóż mi ten jeden raz, teraz... A ja będę tak biegła." Czy to jest zaklinanie rzeczywistości czy może raczej - szczególny rodzaj modlitwy? Ładne...

Film rozpoczyna się ujęciem, w którym kamera sunie pośród tłumu ludzi, a głos narratora mówi o tym, że dziwny jest ludzki gatunek, od wieków zadający sobie nieustannie pytania, które pociągają za sobą kolejne pytania, i kolejne, a przecież w istocie najważniejsze jest jedno pytanie, na które istnieje też jedna tylko odpowiedź. O jakie pytanie chodzi? Nie wiem dokładnie, ale mam uczucie, że w odpowiedzi kryje się... Miłość :).

piątek, 25 listopada 2011

"Śniadanie u Tiffany'ego"

Nasze wspólne oglądanie filmów rozpoczęłyśmy "Śniadaniem u Tiffany'ego", pomimo iż film ten nie należy do żadnego z obranych przez nas kanonów, co niesłusznie, jest to bowiem obraz wyborny, smakowałyśmy go z radością i nie miałyśmy najmniejszej ochoty, aby kiedykolwiek się skończył.

Fabuła "Śniadania..." wydaje mi się w gruncie rzeczy drugorzędna (choć zdaję sobie sprawę, że film powstał na podstawie uznanej za poważne dzieło powieści), najistotniejsza jednak jest ta niepowtarzalna, ujmująca atmosfera, specyficzny klimacik Manhattanu lat 60' w letnie, ciepłe dni i wieczory, oraz oczywiście - Audrey.

Audrey Hepburn, w roli życiowo nieuporządkowanej, frywolnej, dziwacznej, ale pełnej wdzięku "kobiety do towarzystwa" zdominowała film niemal bez reszty. Od pierwszej sceny (jakże pięknej) do ostatniej nie można oderwać od niej oczu. W moim odczuciu jest to kolejny film, który stanowi swojego rodzaju hołd złożony kobiecości - kobiecości, która jest piękna, chaotyczna, nieobliczalna, nieco dziecinna i na swój sposób naiwna, która patrzy wielkimi, oszałamiającymi oczami i może sobie pozwolić właściwie na wszystko. Grana przez Audrey Holly Golightly jest równie piękna, gdy zakłada szlafrok, wyciąga kapcie z lodówki, gwiżdże na taksówkę czy próbuje ukraść akwarium ze sklepu z zabawkami - patrzymy na nią z zachwytem i wybaczamy jej każde wykroczenie.

Podobnie patrzy na nią Paul Varjak (George Peppard), jej sąsiad, pisarz "jednej powieści" i jednocześnie utrzymanek sponsorki, która w "opiece" nad nim wydaje się realizować rozmaite swoje kobiece potrzeby. Paul i Holly zaprzyjaźniają się szybko (warto zwrócić uwagę, że ich relacja od początku jest szczera, w odróżnieniu od wszystkich innych stosunków, w jakich tych dwoje pozostaje z ludźmi), a z czasem zakochują się w sobie - rzecz jasna. Z tą jednak różnicą, że Paul potrafi takie uczucie z całą wynikającą z niego odpowiedzialnością udźwignąć, Holly zaś wręcz przeciwnie - ucieka! Zdumiewa pokora i cierpliwość, z jaką Paul znosi kolejne wariactwa (i plany matrymonialne!) Holly, bo przecież cierpliwości tej musi mu w końcu zabraknąć, żeby Holly oprzytomniała i zrozumiała, że "trzeba żyć" (a nie dryfować po powierzchni życia). A w życiu - oczywiście - historia ta nie powinna się skończyć szczęśliwie - on powinien ją zostawić, ona - cierpieć zasłużenie za swą winę - jednak, Bogu dzięki, ten film nie jest "o życiu", ten film to cudna bajka z nieodwołalnym happy endem. I bardzo dobrze. Miód na serce.

Bardzo ładna jest pierwsza scena, w której o poranku Holly wysiada z taksówki ubrana w elegancką, wieczorową suknię i zatrzymuje się przy wystawie jubilera Tiffany'ego, gdzie zjada z właściwym sobie wdziękiem poranny rogalik. Jak się później dowiadujemy, Holly koi w ten sposób swój niepokój podszyty lękiem, stan, który zdarzyć się może każdemu, a tymbardziej osobie tak w gruncie rzeczy samotnej, jak ona. Dla biednej od najmłodszych lat dziewczyny wystawa u Tifanny'ego jest oknem na świat przepychu, gdzie "nic złego nie może się stać" - do tego świata ucieka więc w trudnych chwilach. Zaczęłam się przy tej okazji zastanwiać, czy i gdzie ja leczę swoje niepokoje i... chyba już wiem :) A Ty?...

Piękna piosenka "Moonriver" w wykonaniu Audrey, siedzącej na parapecie okna, w turbanie z ręcznika na głowie, jest absolutnie niezwykła i zdecydowanie zasługuje na uwiecznienie na naszym blogu!

Ponadto ja również jestem zachwycona pomysłem robienia przez cały dzień tylko tego, czego się jeszcze nigdy nie robiło. Jest nie tylko zabawny i orzeźwiający, ale też... inspirujący! ;)

A na deser lista fascynujących nas zjawisk, które obserwujemy w amerykańskich filmach
(czy też - otwarcie listy):

1. telefony na długim kablu: rozmawia się przez nie trzymając aparat w jednej ręce, słuchawkę w drugiej, i wędrując po całym domu z ciągnącym się z tyłu (zazwyczaj z kuchni) kablem

2. papierowe torby na zakupy: wielkie i nieporęczne, ale efektowne (a w tych torbach często są płatki kukurydziane w pudełkach kartonowych, a nie w torebkach)

3. schody przeciwpożarowe: można nimi uciec, albo odwiedzić sąsiada - fascynujące!

4. spanie całkiem nago!

czwartek, 24 listopada 2011

Gdybym znalazła prawdziwy dom, w którym czułabym się jak u „Tiffany'ego”...

Film 'Śniadanie u Tiffany'ego z 1961r. chyba natychmiast przeszedł do klasyki kina. W momencie w którym ustaliłyśmy, że objerzymy ten film ucieszyłam się że zaczynamy od czegoś lekkiego, łatwego i przyjemnego.

I to jest właśnie taki film! Od samego początku czuć lekką atmosferę, Nowy York jest przedstawiony jego miasto czyste, jasne, kolorowe w którym jest wszystko potrzebne do szczęścia. Nie czuć żadnego napięcia, czas płynie swoim niespiesznym rytmem.

Główna ikoną filmu jest, jak wiadomo nie od dziś -przepiękna Audrey Hepburn! Jak usłyszałaś ode mnie wczoraj patrząc na jej zdjęcia (z filmu) wyobrażałam ją sobie jako chłodną, niedostępną, trochę dumną kwintesencję pięknej kobiety. Taki wizerunek przedstawia często Magdalena Cielecka, i czegoś takiego się spodziewałam.
Holly jednak okazała się śliczną, niedojrzałą, uroczą 'dużą dziewczynką'. Nie da się nie ulec jej wdziękowi, bawi swoimi codziennymi absurdami, wzrusza swoją nieporadnością -nie wzbudza żadnych negatywnych emocji. Z drugiej strony tak cudownie jest na ekranie, w rzeczywistości bardzo ciężko żyłoby się z taką osobą.

Holly to jedno, jej mieszkanie drugie. Spodobało mi się od samego początku! Przestrzenne, kolorowe, absurdalne -takie mieszkanko z marzeń, to miejsce jest jak podsumowanie całej magii tego filmu.

Paul grany przez George'a Pepparda jest typowym księciem z bajki: przystojny, zakochany, wyroumiały, nie wyśmiewa, nie ocenia, w każdej sytuacji pomoże i wybaczy. Co mi się w nim podoba to to, że nie jest w tym wszystkim irytujący. On po prostu jest, ale nie wywołuje we mnie żadnych emocji (w przeciwieństwie np. Gable'a w 'Przeminęło z wiatrem' lub Bogarta w 'Casablance'). On tylko jest -bo w melodramacie taka postać być musi.

Fabuła jest prosta, każda scena jest następstwem poprzedniej (tzn. fabuła nie wybiega w czasie poza obszary czasu trwania filmu). Jedyne co w trakcie oglądania się wyjaśnia to przeszłość Holly -jej dom rodzinny, ukochany brat i mąż. Poza motywem istotnego brata ten wątek tak naprawdę nic nie wprowadza. Wyjaśnia częściowo, dlaczego jej celem życiowym jest znalezienie bogatego męża.

Chciałabym napisać również o kultowej scenie, w której Hepburn siedzi na parapecie okna, w zwykłym ubranku i ręczniku na głowie (wydaje mi się, czy ona ma suche włosy?), grając na gitarze śpiewa 'Moon River' (poniżej spróbuję wgrać filmik z tą sceną). Bardzo obrazowo wyobrażam sobie to uczucie; siedzenie wczesnym rankiem na parapecie, zapach poranku, widok budzącego się miasta, przyjemne letnie powietrze na twarzy. Piękna piosenka, delikatne dźwięki gitary i ten 'on', zasłuchany piętro wyżej. Brak trosk, pośpiechu, obowiązków. Ta scena kojarzy mi się z kombinacją spokoju z przyjemnością.

Bardziej jednak zaintrygowała mnie scena tytułowa. Spontaniczne, wspólne spędzanie czasu Holly i Poula. Robienie dokładnie tego na co ma się w tej chwili ochotę, zapewne długie rozmowy zwane 'o wszystkim i o niczym' i zabawy realizowane gdy tylko się pojawią. W tym filmie pomysł podała Holly -'róbmy dziś to, czego jeszcze nigdy nie robiliśmy, na zmianę: raz Ty, raz ja'. Leżąc dziś w czasie bezsennych, nocnych godzin dumałam sobie, ile ostatnio zrobiłam takich rzeczy. Sporo faktów przyszło mi do głowy, niektóre wspominam miło, inne nie, ale jest to nowe doświadczenie. W związku z tą refleksją ta scena jest moją ulubioną w tym filmie.

Podsumowując: film jest piękny, jak zauważyłaś lekko teatralny, magiczny, spokojny, bezstresowy. Jest on zabarwiony ładną scenografią, zjawiskowymi postaciami i śliczną muzyką. Są chwile, gdy można się pośmiać, wzruszyć, zamyślić, ale nie ma on jakiejś głębszej treści. Nie jest według mnie filmem w którym mogłabym znaleźć receptę na jakiś kłopot, ale 'Śniadanie u Tiffany'ego' (przez wielkie oparcie na samym marzeniu) jest świetnym, dwugodzinnym znieczuleniem!

8/10



P.S. 'Audrey Hepburn powiedziała, że scena, w której wyrzuca kota w deszcz na ulicę była najgorszą, jaką w swoim życiu musiała zagrać.' Wow :)

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 1.

Zatem, zaczynamy "Rzeźnię numer pięć" (hej ho!). Od antywojennego "Czasu Apokalipsy" przechodzimy płynnie do słynnej, antywojennej powieści Vonneguta. Co jeszcze łączy te dwa dzieła? "Rzeźnia.." została wydana w 1969 roku, po ok. dziesięciu latach trwania wojny wietnamskiej...

Powieść dotyczy jednak innej wojny - II wojny światowej, w czasie której autor, jako amerykański żołnierz, został wzięty do niewoli i był świadkiem bombardowania Drezna. Po powrocie, przez ponad dwadzieścia lat, poszukiwał słów, formy, w jakiej mógłby to doświadczenie opisać, aż w końcu powstała "Rzeźnia numer pięć".

Już na stronie tytułowej, gdzie Vonnegut w krótkich słowach charakteryzuje siebie (w trzeciej osobie) i swoje dzieło, czytelnik zostaje przygotowany na to, z czym przyjdzie mu się zmierzyć w środku. Z pozoru lekki, zdystansowany ton narracji oraz szokujące zestawienie bombardowania w Dreznie z planetą Tralfamadorią, "skąd przylatują latające talerze" zdają się bardzo znamienne dla Vonneguta. Uzasadnienie dla tej niezwykłej formy znajdujemy w pierwszym rozdziale, gdzie autor w takich słowach opisuje swoją powieść: "Jest taka cienka, rozchwiana i bełkotliwa, (...) bo trudno jest powiedzieć coś mądrego na temat masakry. (...) Po masakrze powinna zapanować wielka cisza i rzeczywiście jest cisza, którą naruszają tylko ptaki. A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry: "It-it?""

Vonnegut rozszerza również tytuł powieści o dwa podtytuły: "Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią." O krucjacie dziecięcej autor pisze w pierwszym rozdziale, w którym obiecuje Mary O'Harze, że nada powieści taki podtytuł, aby zachować pamięć o tym, iż żołnierze walczący na wojnie byli w istocie ludźmi bardzo młodymi, dziećmi właściwie, niewinnymi, naiwnymi i ufnymi. Tymczasem pod pięknym przebraniem z ideologii, w imię której poświęcali swoje życie, kryły się podłe interesy ich przywódców (tak jak miało to miejsce w przypadku krucjaty dziecięcej). W tym samym akapicie zostaje wyrażony pogląd, że "książki i filmy mają swój udział w zachęcaniu do wojny". Poruszyło mnie to, gdyż dokładnie o tym samym pomyślałam, kiedy rozważałam "Czas Apokalipsy". Jest przecież tak wiele filmów i książek, które wojnę gloryfikują i przysługują się w ten sposób - kolejnym wojnom...
O tańcu ze śmiercią również autor wspomina w pierwszym rozdziale. "Nie ma sztuki bez tańca ze śmiercią, pisał Celine". Louis Celine był francuskim pisarzem (z wykształcenia - lekarzem), tworzącym w pierwszej połowie XX wieku, twórcą kontrowersyjnym i nowatorskim, odrzucającym klasyczny styl powieści na rzecz języka potocznego, wulgarnego, był on również prekursorem egzystencjalizmu w literaturze. Cytując "wiki": "W jego ujęciu życie jest niekończącym się koszmarem na pograniczu snu i jawy." Cóż, nie można mieć wątpliwości, co do inspirującego wpływu Celine'a na Vonneguta...
Zanim jednak przeczytałam pierwszy rozdział, te dwa podtytuły: krucjata dziecięca i obowiązkowy taniec ze śmiercią skojarzyły mi się natychmiast z kulturą średniowiecza. Taniec ze śmiercią, la danse macabre, wyrażający równość wszystkich ludzi wobec śmierci, wydaje mi się zupełnie adekwatną ilustracją dla obrazów i refleksji zawartych w pierwszym rozdziale. Swoją drogą, każdy opisany tam tragiczny przypadek śmierci, zwieńczony zostaje owym mrocznym "Zdarza się." W tych słowach kryje się dla mnie ciemność ciemniejsza niż całe "Jądro ciemności"...

Narracja powieści jest nieciągła, a wyraźnie (również graficznie) pooddzielane akapity stanowią dość chaotyczny zbiór różnych wspomnień i refleksji. Jednocześnie zazwyczaj koniec jednego akapitu w jakiś sposób wiąże się z początkiem kolejnego - wydają się więc one ciągiem skojarzeń i wiodą czytelnika niejako torami myśli narratora. Ten sposób opowiadania odbieram jako bardzo ciekawą próbę przekazania swoich wspomnień NAPRAWDĘ - z całym ich kontekstem, bagażem myśli, emocji, wątpliwości - próbę "opisania nieopisywalnego". Smakowite!

Przytłoczyła mnie anegdota o człowieku, który został zmiażdżony w windzie i kobiecie z Agencji Prasowej, która zadała Vonnegutowi pytanie "Czy to cię ruszyło?", zajadając przy tym czekoladowy batonik. Wyobraziłam sobie nagle, jak my wszyscy, co wieczór, zasiadamy przed telewizorami, oglądamy tam tragedie ludzkie nie do wyobrażenia, i zajadamy się czekoladowymi batonikami niewzruszeni. Tak przecież jest!

Pod koniec pierwszego rozdziału raz jeszcze pisze Vonnegut o swojej książce tak: "Ta [książka] jest nieudana i tak być musiało, gdyż napisał ją słup soli." Jakie to okropnie smutne!

Na koniec informacyjnie:
Eheu, fugaces labuntur anni. Niestety, szybko mijają lata. Horacy, Pieśni.

Bardzo jestem ciekawa, co Ty napiszesz o tej powieści, o której wiem, że zdążyła już Cię oczarować...

niedziela, 20 listopada 2011

'Życie Kurtza płynęło też szybko, odpływając i odpływając z jego serca ku morzu nieubłaganego czasu.'

Wydaje mi się, że Murzyni zostali przedstawieni w taki sposób właśnie by unaocznić stosunek przybyłych Europejczyków. W końcu sama idea książki dotyczy faktu, jak strasznie Murzyni byli traktowani przez kolonialistów.

Tym razem pojawiły się u mnie większe emocje.

Przede wszystkim przeraża mnie fanatyzm wokół postaci Kurtza przedstawiony na początku rozdziału. Zaślepienie tego człowieka, przykrycie wszelkich innych aspektów życia przez jedną osobę, jeden wątek. Wszystko co on mówi jest interpretowane jako słowa święte, każdy czyn jest postrzegany jako wybitny, świadczący o wyjątkowości Kurtza.

Wrażenie również zrobił na mnie symbol Kurtza w postaci nabitych na pale czarnych głów. Zwłaszcza ta jedna, skierowana w stronę Marlowa, z zamkniętymi oczami, zaciśniętymi zębami jest zastygła w lekkim uśmiechu. Ten obraz (który jak zwykle widzę czytając ten tekst) jest jak podsumowanie sytuacji wszystkich pracowników Kurtza -fanatyzm/oddanie, wręcz nieludzki wysiłek, kompletny brak perspektyw..

Trzecia sprawa to opis kochanki Kurtza. Od początku jej osoba wzbudza moje zainteresowanie. Obrazowy opis jej wyglądu, ozdób, chodu, wszystkich emocji jakie wywołuje rodzi we mnie duże zaintrygowanie.

'Postać zupełnie nie do zniesienia!' -świetnie to ujęłaś ;)

Bardzo spodobała mi się interpretacja 'Jądra ciemności' z mojego szkolnego podręcznika ('Przeszłość to dziś' Paczoskiej): ''Jądro ciemności' to typ powieści otwartej, pozostawiającej czytelnikowi ocenę wydarzeń. otwartość tę buduje przede wszystkim forma narracji. Narrator Marlow zaczyna opowieść z przekonaniem, że prawda jest możliwa do odsłonięcia, kończy zaś w poczuciu bezradności i ze świadomością własnej niewiedzy, bo z każdym faktem związana jest możliwość różnych interpretacji. Ład opowieści burzą retrospekcje i inne zakłócenia ciągu linearnego. Coraz więcej tu aluzji, niedomówień i sygnałów rosnącego napięcia. Losów Kurtza Marlow nie umie lub nie chce wyjaśnić. Może boi się wniosków na temat ludzkiej natury które mogłyby z tych wyjaśnień wyniknąć..'


Tak jak wspomniałam ostatnio książka mi się nie podobała, ale nie dlatego że jest kiepska. Po prostu treść jest bardzo ciężka, męczą mnie też tak jednocześnie długie i wnikliwe akapity. Rozdziały są niby tylko 3, ale jakie! Podejrzewam, że to miało największy wpływ na mój tak niski zapał, jak zabierzemy się za 'Rzeźnię numer pięć' będzie zupełnie inaczej.

czwartek, 17 listopada 2011

"Czas Apokalipsy"

Film FF Coppoli z 1979 roku jest luźną adaptacją "Jądra Ciemności" Conrada i różni się od swojego pierwowzoru w bardzo znacznym stopniu (więcej jest między nimi różnic niż podobieństw). Mimo to jednak "Czas Apokalipsy" zachowuje ducha powieści, zaprasza do refleksji nad złem człowieczym, nad ciemnymi zakątkami duszy.

Co ciekawe, rozmaite przeszkody stały na drodze do powstania tego filmu. W czasie zdjęć Martin Sheen przeszedł zawał serca (w wieku 39 lat!), Marlon Brando utył nadmiernie (z tego powodu w większości ujęć jest częściowo ukryty w cieniu, co dało zresztą rewelacyjny efekt), w końcu - w czasie produkcji zabrakło środków na ukończenie filmu, Coppola musiał więc zastawić swój dom, żeby ostatecznie powstało dzieło, które znajduje się teraz w czołówce wszystkich rankingów z rodzaju "najlepsze filmy wszech czasów".

Na czym polega fenomen tego filmu? Nie widziałam co prawda wielu filmów wojennych, szczególnie sprzed 1979, ale w moim odczuciu Coppola opowiedział o wojnie zupełnie nowym językiem. Sceny batalistyczne, bardzo nieliczne, ustąpiły w filmie miejsca obrazom wyjętym z "Boskiej Komedii" Dantego (Coppola przyznawał, że czerpał z niej inspirację), a wojna została ukazana jako zjawisko absurdalne, złowrogie, wydobywające z ludzi bestie i doprowadzające ich do obłędu. Co więcej, mimo iż bez wątpienia jest "Czas Apokalipsy" w swoim przesłaniu filmem antywojennym, to jednak, wzorem powieści Conrada, sięga on znacznie głębiej, do samego "jądra ciemności" - i stawia pytania o ludzką skłonność do zła, oraz o konsekwencje tej skłonności...

Akcja "Czasu Apokalipsy" toczy się w Wietnamie (i na obrzeżach Kambodży) w trakcie Wojny Wietnamskiej (która zakończyła się raptem kilka lat przed produkcją filmu, temat był więc wówczas bardzo świeży i budził zapewne silne emocje). Kapitan Willard (Martin Sheen) otrzymuje misję specjalną, w ramach której ma popłynąć wgłąb dżungli i odnaleźć, a następnie zabić zasłużonego i wybitnego pułkownika Kurtza (otyły, ale niemniej rewelacyjny Marlon Brando), który oszalał, zawładnął lokalną ludnością i rozpoczął swoją własną wojnę (co zostaje Willardowi na samym początku misji wyjaśnione, m.in. przez młodziutkiego Harrisona Forda). Relacja Willard-Kurtz różni się więc w założeniach dość znacznie od powieściowej relacji Marlow-Kurtz, a jednak stosunek Willarda do Kurtza jest równie niejednoznaczny, jak w przypadku Marlowa. W trakcie podróży Willard, pod wpływem lektury dokumentacji na temat Kurtza, staje się nim coraz bardziej zaintrygowany, czy nawet poniekąd - zafascynowany. Spotkanie z Kurtzem staje się dla niego celem samym w sobie (o wiele ważniejszym niż wypełnienie misji). Willard deklaruje w pewnym momencie, że ich losy (jego i Kurtza) są powiązane, że historii jednego nie można opowiedzieć bez historii drugiego. Ponownie przywodzi mi to na myśl zmagania ze swoim własnym, wewnętrznym demonem...

Podróż wgłąb dżungli jest też oczywiście podróżą "wgłąb" wojny, której coraz bardziej absurdalne i złowieszcze oblicza odsłaniają się przed Willardem, poczynając od nalotu bombowego przy dźwiękach Cwału Walkirii Wagnera emitowanej z helikopterów (to właśnie te sceny, które na zawsze zapisały się do historii kina), poprzez postać podpułkownika Kilgore'a, który w czasie nalotu rozkazuje swoim żołnierzom surfować, aż po samotne obozy w głębi dżungli, gdzie zdezorientowani żołnierze strzelają bez określonego celu, walczą bez dowództwa, popadają w obłęd.

U celu podróży czeka na Willarda Kurtz - okrutny, bezlitosny, ale też bezgranicznie samotny w swojej pustej świątyni. Kurtz czeka na Willarda ze swoją tajemnicą, z odpowiedzią na trawiące Willarda pytanie, z historią o stosie odciętych dziecięcych ramion, o doświadczeniu, które przemieniło go w potwora. Czeka na Willarda, tak, jakby w nim oczekiwał wybawiciela. Powierza mu swoją historię i życie.

Kurtz Marlona Brando jest fantastyczny: demoniczny i smutny zarazem, niedookreślony tak jak w powieści, co w kinie trudniej chyba osiągnąć. Większa jednak część filmu należy do Martina Sheena, który, w mojej ocenie, zagrał tę rolę oczami (ale jak!). Jego czujne, zdumione, smutne i jakby pozbawione nadziei spojrzenie jest ponad wszelki komentarz dla tego, co ogląda. Rewelacja!

Tylko dlaczego Arlekina-Rosjanina zastąpił ten nieszczęsny, nadpobudliwy, nazbyt gadatliwy fotoreporter?

A skoro jesteśmy przy obsadzie, to jeszcze jedna ciekawostka: obok młodziutkiego Harrisona Forda, w filmie zagrał również młodziutki Laurence Fishburne, który po dwudziestu latach zasłynie rolą Morfeusza w "Matriksie". W "Czasie Apokalipsy" gra on Mr. Cleana, najmłodszego członka załogi łodzi, którą płynie Willard. Swoją drogą, scena, w której Mr. Clean ginie zaraz po tym, gdy odsłuchiwał taśmę magnetofonową przysłaną mu przez matkę i jej głos mówi nadal słowami pełnymi czułości do jego martwego, zakrwawionego ciała - zrobiła na mnie duże wrażenie.

Podobnie zresztą, jak cały film - po prostu majstersztyk.

A na koniec foto, na którym "Czas Apokalipsy"... w Polsce...

niedziela, 13 listopada 2011

"Jądro Ciemności", rozdział III

No popatrz, a mnie się "Jądro ciemności" bardzo podoba. Podoba mi się elegancja tej powieści - prosta historia, w dodatku oparta na własnych doświadczeniach autora, a pełna znaczeń.

W odniesieniu do opisów Murzynów chciałam wspomnieć, że "wiki" podaje, iż w 1975 nigeryjski pisarz Chinua Achebe w wykładzie "Obraz Afryki - rasizm w "Jądrze Ciemności" Conrada" oskarżył autora powieści o dehumanizację Murzynów i przedstawienie ich jedynie jako przedłużenie ciemnej i dzikiej dżungli. Muszę przyznać, że zupełnie mnie nie dziwią takie oskarżenia. Sama czytałam te opisy z bardzo mieszanymi uczuciami... Z drugiej strony wydaje mi się, że nie należy zapominać o kontekście czasów, w jakich Conrad przebywał w Afryce, a potem o niej pisał. Kiedy cała Europa uważała Murzynów za prymitywnych dzikusów, których należy "oduczyć ich ohydnych obyczajów", wówczas być może postawa bohatera powieści, dostrzegającego w nich ludzi "takich samych jak my", należała do raczej otwartych i odważnych?


Trzeci i ostatni rozdział "Jądra Ciemności" jest najbardziej przerażający i, w moim odczuciu, najtrudniejszy. Po przeczytaniu stawiam sobie więcej pytań niż znajduję odpowiedzi. Kim właściwie był Kurtz? Na pytanie to próbuje odpowiedzieć Marlow, ale jego relacja nie jest całkiem spójna, bo też nie całkiem spójny jest stosunek Marlowa do Kurtza. Pomimo iż nazywa go "żałosnym Zeusem", "ohydnym upiorem", to jednocześnie w jakiś sposób go wybiera i pozostaje mu wierny: "Nie zdradziłem pana Kurtza, bo tak było mi sądzone. Było mi pisane, że mam zostać wierny marze, którą sam sobie wybrałem. Bardzo pragnąłem samodzielnie rozprawić się z tym cieniem i do dziś nie wiem, dlaczego tak zazdrośnie strzegłem przed innymi osobliwej goryczy owego doświadczenia." Dziwny fatalizm obecny jest w tych słowach... A może spotkanie Marlowa i Kurtza to spotkanie człowieka z własnym wewnętrznym demonem, z którym samemu trzeba się zmagać...?

W innym miejscu Marlow mówi: "Dziwne, jak łatwo zgodziłem się na ten niespodziewany współudział, na wybór mniejszego koszmaru, jaki narzucono mi w grobowej krainie, nękanej przez nędzne i chciwe upiory." Nazywa więc Kurtza mniejszym koszmarem, przeciwstawiając mu większy koszmar chłodnej, chciwej kalkulacji, pozbawionej współczucia wobec kogokolwiek, reprezentowanej przez dyrektora i "pielgrzymów". To wybór między demonami opisanymi w pierwszym rozdziale: diabeł krwiożerczego i bezlitosnego szaleństwa versus czerwonookie demony przemocy, chciwości i nieposkromionej żądzy...

Nazywa też Marlow Kurtza duszą, która samotna pośród dżungli zajrzała wgłąb siebie i oszalała.

Ostatnie słowa Kurtza: "Zgroza! Zgroza!"- co one znaczą? Czy w obliczu nieuchronnej śmierci dokonał czegoś na kształt rachunku sumienia? Czy uświadomił sobie, kim był, co uczynił? Marlow nazwał go wybitnym człowiekiem za te ostatnie słowa...

Na koniec jeszcze jedna, przytłaczająca obserwacja. Kurtz przedstawiony jest przez Marlowa jako człowiek obdarzony niezwykłym głosem i darem krasomóstwa, dzięki któremu potrafił zawładnąć umysłami ludzi. Zdaje się jednak, że na jego wpływ najbardziej podatni byli... ludzie niewinni. Jego wiernymi wielbicielami byli Rosjanin-Arlekin, tubylcy przedstawieni jako ludzie prości, w końcu jego narzeczona - czysta i całkowicie naiwna, oddana mu bezgranicznie (postać zupełnie nie do zniesienia!). Tymczasem u dyrektora, człowieka cynicznego i głupiego, słowa Marlowa wywołują jedynie irytację i zniecierpliwienie. Co to właściwie znaczy? Dlaczego ten straszny demon ma najlepszy dostęp do dusz czystych, niewinnych? Niepokojące...

W podsumowaniu chciałabym jeszcze raz podkreślić, jak bardzo podobała mi się ta, naszpikowana treścią, lektura. Conrad nadał swoim rzeczywistym doświadczeniom formę eleganckiej, parabolicznej historii, która daje zupełnie otwartą przestrzeń do interpretacji. Z tego powodu jego dzieło silnie kojarzy mi się z twórczością Kapuścińskiego. Jest przecież "Jądro ciemności" czymś na kształt reportażu...

No, to teraz czas na "Czas Apokalipsy"...

sobota, 12 listopada 2011

'Z tym człowiekiem się nie rozmawia, jego się słucha!'

Tak naprawdę czytając drugi rozdział 'Jądra ciemności' wrażenia mam te same. Jest ciężko, tłusto, bardzo bardzo ciemno. Czyta się te obszerne akapity, jakby cieniutka książka była opasłym tomem.

Nie mam pojęcia czym to jest spowodowane, ale żaden bohater nie wzbudza we mnie większych pozytywnych lub negatywnych emocji. Jedyne co je wzbudza to wnikliwe opisy Murzynów -ludzi zezwierzęconych przez ciężki los, silnych, głodnych, bezwzględnych, pozbawionych jakiegokolwiek człowieczeństwa w oczach białych. Ten temat poruszałam już z resztą przedstawiając moje spostrzerzenia w ostatniej notce.

Wrażenie też zrobił na mnie dokładny opis Kurtza. Jest bardzo obrazowy, wzbudza jakiś lęk przed tym człowiekiem.

Zabieram się za trzeci rozdział. Nie ukrywam jednak że na tym etapie cieszę się, że przygoda z 'Jądrem ciemności' powoli się kończy.

sobota, 5 listopada 2011

"Jądro ciemności", rozdział II

Hmm... ten cytat, który wybrałaś jako tytuł, przy pierwszym czytaniu zaniepokoił mnie - trudno mi było zrozumieć, co właściwie znaczą te słowa. Teraz jednak stają się bardziej czytelne - sens (zagadka) powieści wydaje mi się kryć w dżungli - to ona jest ciemnością, która "otacza" naszych bohaterów, i wsącza się w ich umysły. Tak to sobie wyobrażam...

A za oknami piękne, jesienne Słońce! Tymczasem w rozdziale drugim ciemność gęstnieje. Wraz z Marlowem kontynuujemy podróż wgłąb Czarnego Lądu, gdzie dzika, nieokiełznana dżungla zdaje się zamykać się za parowcem płynącym w górę rzeki, odcinając mu drogę odwrotu. Podróż przez tę nieujarzmioną przyrodę nasuwa naszemu bohaterowi skojarzenie z wędrówką ku przeszłości, "do samych początków świata". Jednocześnie przyroda ta jest złowroga, "patrzy na człowieka jakoś mściwie"...
Z drugiej strony krystalizuje się stosunek Marlowa do rdzennych mieszkańców Afryki (bardzo dla mnie niejasny i intrygujący w pierwszym rozdziale). Nazywa on ich "dzikusami", "kanibalami" (!), o jednym wyraża się słowami "udoskonalony okaz", ale też dostrzega w nich ludzi, podobnych sobie. A właściwie odkrywa w sobie człowieka podobnego do nich, co napawa go obrzydzeniem. Marlow widzi w Murzynach ludzi prymitywnych, pierwotnych, niejako podobnych jego przodkom, dzieli go od nich przepaść cywilizacyjna, ale łączy coś bardzo istotnego, ludzkiego - "prawda odarta z przebrania czasu".
Jest więc podróż w górę rzeki, męcząca, pełna przeszkód i niebezpieczeństw, podróżą ku przeszłości i ku prawdzie - podróżą wgłąb ludzkiej duszy, do jej najskrytszych zakamarków...

Odkrywamy też fragment tajemnicy, jaką kryje serce dżungli. Pomimo, że rozdział drugi kończy się z chwilą przybycia promu do stacji Kurtza, to jednak nieco wcześniej Marlow, jakby wyprzedzając wydarzenia, nakreśla już jego postać - postać szaleńca, który uczynił siebie bogiem dla lokalnej ludności. I mimo iż nadal jest to obraz niepełny, z luźnych wspomnień złożony, to jest już bardzo złowieszczy. Kurtz wydaje się człowiekiem szalonym, wyposażonym jednocześnie w wielką charyzmę i dar słowa, którym potrafi omamić. Czy to nie straszliwe połączenie cech? Opis Kurtza zrobił na mnie bardzo duże wrażenie.

Cytat, który wydaje mi się wart zapamiętania: "Zapewniam was, że żaden głupiec nigdy nie zaprzeda duszy diabłu, bo jest na to za głupi albo diabeł zbyt diabelski - sam nie wiem."

Mnie natomiast spodobał się inny fragment: "Kiedy człowiek musi się koncentrować na takich rzeczach, pospolitych zewnętrznych przypadkach, to rzeczywistość - właśnie rzeczywistość ginie nam z oczu." W przypadku naszego bohatera zjawisko to miało działanie ochronne - zaangażowanie w codzienne trudy podróży pomagało mu znosić ciemność dżungli i niepokój, jaki ta wywoływała. Dla mnie jednak jest ten fragment ostrzeżeniem - nie pozwólmy "pospolitym zewnętrznym przypadkom", które składają się na większą część naszego życia, aby przesłoniły nam rzeczywistość! Sama mam poczucie, że teraz, kiedy nie pracuję, mam z rzeczywistością znacznie więcej do czynienia :)

Na koniec chciałabym wspomnieć nową postać "drugiego planu", która bardzo mi się spodobała, a mianowicie "Rosjanina-Arlekina". Jego pstrokaty strój, naiwność, gwałtowna zmienność nastrojów - wszystko to bardzo mnie zaintrygowało. Na deser więc dla porządku przytoczę definicję arlekina:

Arlekin - postać błazna w czarnej masce. Ubrany w kostium zszyty z kolorowych trójkątów albo rombów. Jedna z głównych ról męskich (maska "komiczna") w commedia dell'arte. (...) Jego maska to połączenie głupoty i sprytu, dobrze symbolizuje jego naturę, gdyż Arlekin może być równie łatwo oszukiwany, jak i oszukujący.


No to foto :)

"Sens jakiegoś epizodu nie tkwi w środku, jak pestka, ale otacza z zewnątrz opowieść"

Już od pierwszych linijek można bardzo wyraźnie odczuć bardzo ciężki klimat. Atmosfera ciemności, ciężaru przywodzi mi skojarzenia wielkiej, czarnej przestrzeni pełnej tłustej, chemicznej, kapiącej mazi. Nieskończona otchłań ciemności.

Moje skojarzenie prawdopodobnie jest wynikiem bardzo obrazowego opisywania charakterystycznego dla Conrada (pamiętam, że "Lorda Jima" czytałam w liceum z wypiekami na twarzy, mimo że tematyka bliska mi nie jest). Każde zdanie jest skonstruowane w taki sposób, że mam dokładną wizję każdego motywu.

Charakterystyczny język autora jeszcze bardziej podkreśla dramat wyzyskiwanych czarnych ludzi. "Czarne kształty czołgały się, leżały, siedziały między drzewami, opierając się o pnie, tuliły się do ziemi - to widzialne, to przesłonięte mętnym półmrokiem - we wszelkich możliwych postawach bólu, zgnębienia i rozpaczy. (...) Umierali powoli - to nie ulegało wątpliwości. Nie byli nieprzyjaciółmi, nie byli zbrodniarzami, nie zostało w nich już nic ziemskiego - były to tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezwładnie w zielonawym mroku."

To są moje pierwsze i podstawowe spostrzeżenia. Ciekawa jestem, jak odbiorę dwa pozostałe rozdziały.

czwartek, 3 listopada 2011

"Jądro Ciemności", rozdział I

Zaczynamy pierwszą lekturę z pierwszego kanonu: "Jądro Ciemności" Josepha Conrada.
Dziś rozdział pierwszy, w którym Charles Marlow zaczyna opowieść o swojej wyprawie wgłąb Afryki. I chociaż daleko nam jeszcze do "Jądra Ciemności", to i tak ciemność jest już obecna od pierwszych stron powieści: Słońce zachodzi i dopiero wtedy Marlow zaczyna snuć swoją histrorię! Dwie kobiety spotkane w biurowcu firmy szydełkują czarną wełną i zostają nazwane "strażniczkami Ciemności" (bardzo przejmujący obraz!), ciemna jest dżungla, przez ciemność kroczy też postać kobieca z obrazu namalowanego przez Kurtza.

W moim egzemplarzu książki pozaznaczane są niemal wszystkie fragmenty dotyczące Kurtza. To ciekawe, jak ze strzępów informacji wyłania się jego postać niewyraźna, ale już złowroga (chociaż wszyscy wypowiadają się o nim jak najbardziej chwalebnie!). Atmosfera grozy gęstnieje zresztą z każdym akapitem. I chociaż powieść osadzona jest w określonym czasie i miejscu (gdzie dokonywało się straszliwe okrucieństwo, o którym nie można zapomnieć), to jednak od początku odczuwa się bardziej uniwersalny charakter tej historii. Ciemność człowiecza...

Podoba mi się ogromnie ten fragment: "Nie, nie można przekazać żywych odczuć związanych z jakimś okresem naszego życia - tych, które składają się na jego najgłębsze i najprawdziwsze znaczenie. Niemożliwe. Żyje się tak samo, jak śni - w pojedynkę..."

Dobrze, że chociaż takim cytatem można próbować się dzielić - z Siostrą na przykład.

A jak Twoje wrażenia?