sobota, 29 grudnia 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom V "Uwięziona" rozdział III "Zniknięcie Albertyny"

W rozmowie Marcela z Albertyną na temat Dostojewskiego pada takie zdanie, że obsesja morderstwa ma u tego pisarza coś szczególnego i czyni go ona Marcelowi kimś bardzo obcym. Ja zaczynam mieć podobne odczucia w odniesieniu do zjawiska obsesyjnej, zazdrosnej miłości u Prousta. Kolejny, ostatni rozdział piątego tomu znów koncentruje się na zawiłej relacji dwojga bohaterów - znudzonego, ale nieustępliwie zazdrosnego Marcela oraz Albertyny - nadal tajemniczej, ciągle uciekającej się do kłamstw i wykrętów. W czasie jednej z ich rozlicznych sprzeczek Marcel znienacka postanawia, że muszą się nieodwołalnie i natychmiast rozstać i obstaje przy tym stanowczo, będąc jednocześnie pewnym (i spokojnym), że rozstanie jest zupełnie niemożliwe. Odgrywa on tę scenę tak przekonująco, że w końcu sam zaczyna odczuwać trwogę i ból rozstania. Zdumiona Albertyna wydaje się wierzyć w jego zamiary (czy jednak nie jest aktorką równie przekonującą jak jej kochanek?), martwi się, płacze, by w końcu z wdzięcznością przyjąć propozycję pogodzenia.
W jakiś czas potem jednak dochodzi do kolejnej kłótni, po której coś "pęka" w Albertynie - staje się ona nieoczekiwanie łagodna, opanowana, chłodna. Zamyka się, odwraca od Marcela nieodwołalnie. Pozostaje posłuszna, godzi się zostać z nim do późnego wieczora, ale nie całuje go już na dobranoc. Kiedy zaś w końcu udaje się do swojego pokoju, pozwala sobie na coś, co w domu tym było nie do pomyślenia - z hukiem otwiera okno w środku nocy. Złowrogi hałas przejmuje Marcela trwogą - jest to znak, któremu nie chce wierzyć, to ponura zapowiedź nieuchronnego rozstania. W następujących potem tygodniach Albertyna nadal pozostaje uległa, godzi się z łatwością na wszelkie projekty Marcela, a jednak nie ma już dla niego dawnej czułości, pozostaje odmieniona. Marcel dochodzi więc pewnego wiosennego poranka do wniosku, że jest to chyba najbardziej odpowiedni moment na łagodne rozstanie i kiedy je planuje, kiedy obmyśla, jak je przeprowadzić i jakie potem otworzą się przed nim możliwości - ona nieoczekiwanie go opuszcza, po prostu odjeżdża nie pożegnawszy się, zostawia mu tylko krótki list. Takim oto efektownym zakończeniem zwieńczył Proust (tudzież redaktorzy jego dzieła) piąty tom powieści. Marcel, usłyszawszy od Franciszki informację o odejściu Albertyny, czuje, że traci oddech, zlewa go zimny pot - w jednej sekundzie odkrywa, że ta, która wydawała mu się obojętna, z którą planował się rozstać, jest mu najdroższa i nieodzowna.

Przyznam, że bohaterowie Prousta (w tym przypadku mam na myśli zarówno Marcela, jak i Albertynę) są tak egoistyczni, nieuczciwi, tak pożądliwi i próżni, że nie znajduję w sobie dla nich zbyt wiele współczucia. Ucieczka Albertyny w moim odbiorze była konieczna, by Marcel poprzez utratę miłości pojął głębiej, czym miłość jest (chociaż mogło mu się wydawać, że o miłości i jej udrękach wie już wszystko). Jako czytelnik blisko już z postaciami powieści związany mam ochotę napisać "I bardzo dobrze, że w końcu uciekła. Najwyższa pora".

Chciałabym za to wrócić do wspomnianej już przeze mnie rozmowy Marcela z Albertyną na temat literatury. Marcel tłumaczy wówczas Albertynie, że u każdego pisarza, u każdego artysty zaobserwować można powtarzalność wątków, tematów, kolorów - każdy twórca bowiem otwiera w swoich dziełach liczne okna na swój jeden, wewnętrzny świat. Pragnienie miłości, tajemnicza wyższość sztuki nad wszelkim innym doświadczeniem, zagadka bycia i przemijania w czasie - oto wątki, które wydają mi się spajać całość proustowskiego dzieła i które autor poddaje ciągle nowym studiom. Jest zresztą pewnie takich wątków znacznie więcej, te jednak pozostają dla mnie najwyraźniej widoczne i najważniejsze zarazem. Ciekawe, czy tak pozostanie do końca i czy na przestrzeni dwóch ostatnich tomów dokonam jeszcze wraz z Proustem jakichś nowych odkryć...

Bardzo udany kadr z adaptacji "W poszukiwaniu ..." 
autorstwa  Niny Companeez z 2010, 
film jest dostępny na vimeo - może uda mi się go 
jeszcze przed końcem stażu obejrzeć...

piątek, 30 listopada 2012

"Rzymskie wakacje"

Nie wiem, ile miesięcy minęło, od kiedy obejrzałyśmy ten cudny film. Niemniej właśnie teraz nadeszła pora nadrabiania blogowych zaległości, zatem - spróbuję wydobyć z mroków pamięci swoje wrażenia...

Pamiętam, że pierwsze odkrycie, jakiego dokonałam w trakcie oglądania "Rzymskich Wakacji", to że Audrey Hepburn jest w nich równie zachwycająca, jak w "Śniadaniu u Tiffany'ego". Główna bohaterka filmu w jej wykonaniu jest tak czarująca, tak pełna wdzięku, że dla niej samej oglądanie tego obrazu to czysta przyjemność. Rola ta przyniosła Hepburn (zasłużenie!) Oscara i z mało znanej aktorki związanej głównie ze sceną teatralną uczyniła światowej skali sławę.

Hepburn wciela się w rolę księżniczki Anny, która składa szereg dyplomatycznych wizyt w stolicach europejskich. Młodziutka i śliczna księżniczka czuje się nieco osaczona i samotna pośród swych oddanych, ale zarazem obojętnych podwładnych, w życiu, którego każdy dzień jest szczegółowo zaplanowany i wypełniony nudnymi konferencjami, oficjalnymi spotkaniami i ciągnącymi się w nieskończoność przyjęciami. Księżniczka całymi dniami uśmiecha się przepisowo, pozdrawia tłumy dyskretnym skinieniem, kłania się skromnie swoim gościom, odpowiada wyuczonymi frazami na ciągle te same pytania. Tymczasem jej młoda dusza rwie się do życia, marzy o przygodzie. Aż wreszcie pewnego dnia, w trakcie wizyty w Rzymie, wieczorem, oczarowana dźwiękami muzyki dobiegającymi zza okna, księżniczka ucieka z pałacu i rusza "w miasto".

Jak łatwo można się domyślić, "w mieście" spotyka ona mężczyznę (pomińmy zawiłe i zabawne okoliczności tego spotkania), a jest nim nie kto inny, lecz Gregory Peck, w roli dziennikarza-lekkoducha (Joe), który szybciej traci pieniądze przegrywając je w karty niż zarabia. Joe, zorientowawszy się (poniewczasie), że ma do czynienia z księżniczką, przez dłuższy czas chce tę okoliczność wykorzystać niecnie do realizacji swoich zawodowych planów, lecz (co również łatwo przewidzieć) w końcu między tymi dwojgiem zawiązuje się piękne uczucie, które plany Joe'go niweczy...
Nie o fabułę zresztą tu chodzi, ale o swoisty czar tego filmu - wszystko jest w nim piękne i pociągające (z księżniczką Anną na czele), nie sposób oprzeć się sielskiemu nastrojowi, jakim ten obraz emanuje...

A. Hepburn i G. Peck w przezabawnej i, co ciekawe, prawdziwie spontanicznej scenie przy Wyroczni

Osobiście spodobało mi się jednak szczególnie zakończenie filmu, które teraz zdradzę. Otóż - ostatecznie, mimo tak pięknego i świeżego zakochania, księżniczka Anna decyduje się jednak powrócić do pałacu, do swoich obowiązków, do swoich poddanych, którym pozostaje wierna. W ostatniej scenie Joe widzi się jeszcze z Anną na oficjalnej konferencji, którą opuszcza jako ostatni, kiedy nikogo nie ma już na sali. Kamera śledzi go powoli zmierzającego ku wyjściu, podczas gdy w tle widać podium, które parę chwil wcześniej opuściła Anna. I nie wiem, czy uczucie takie jest udziałem każdego widza, ale ja, patrząc na tę scenę, oczekiwałam w napięciu, aż Anna pojawi się tam znów, chociażby po to, żeby raz jeszcze czule pożegnać się z ukochanym. Tak się jednak nie dzieje. Ten film należy do innej epoki. I to właśnie szczególnie mi się spodobało.


środa, 28 listopada 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom V "Uwięziona" rozdział II "Verdurinowie zrywają z panem de Charlus"

Kolejny, niedługi rozdział V-tego tomu powieści Prousta faktycznie (jak wskazuje tytuł) koncentruje się na pewnym nieszczęsnym wieczorze u Verdurinów, podczas którego dochodzi do zerwania między "paczką" wraz z Morelem a baronem de Charlus. M. jest mimowolnym świadkiem tego dramatu i chociaż baron de Charlus w dużej mierze zapracował sobie na odrzucenie ze strony pogardzanego przez niego środowiska, niemniej w oczach M. pozostaje on jednak ofiarą, budzi współczucie.

Charlus sam zaplanował ten wieczór, chciał wykorzystać salon pani Verdurin dla promocji swojego protegowanego. W związku z tym sam decydował, kto zostanie, a kto kategorycznie nie zostanie zaproszony, sam zaplanował część artystyczną wieczoru i zasadniczo to on czuł się tego dnia gospodarzem.

W dniu przyjęcia "goście barona" również zachowują się tak, jakby to on był gospodarzem wieczoru. Witają się z nim, dziękują mu za zaproszenie, właściwymi zaś gospodarzami nie interesują się w najmniejszym stopniu. Baron wraz ze swoimi "wielkoświatowymi" przyjaciółmi nie wahają się też bezczelnie krytykować tych elementów wieczoru, które zostały zorganizowane przez panią Verdurin. "Pryncypałka" bardzo dotkliwie odczuwa takie znieważenie i aż kipi żądzą zemsty. Natychmiast też wpada na nikczemny pomysł poróżnienia Morela z Charlusem, co przychodzi jej bez większego trudu, za to jest kompletnym zaskoczeniem dla barona i całkowicie go przygniata. Dochodzi więc w istocie do sceny bardzo dramatycznej, poprzedzonej zresztą długim preludium kolejnych obrazów, dialogów, w których stopniowo narasta napięcie, w której to finalnej scenie kategorycznie odrzucony przez Morela baron pozostaje samotny i oniemiały, poniżony i bezradny na środku tego salonu, w którym chwilę wcześniej przeżywał swój ostatni wzlot...

Alain Delon jako baron de Charlus w filmie Volkera Schlondorffa...

Baron traci więc tę miłość, której nigdy nie posiadał. Morel od początku wykorzystywał go dość cynicznie, chociaż trudno nie zauważyć, że i baron traktował swego "umiłowanego" w sposób przedmiotowy, pragnąc zarządzać całym jego życiem i czasem (co zresztą wydaje się nieodłącznym elementem miłości u Prousta). I chociaż wątek ten ma niewątpliwe duże znaczenie w powieści, a sam baron pozostaje w moim odczuciu jej "drugim głównym bohaterem", niemniej mnie w tym rozdziale bardziej interesują inne wątki.

Otóż dla Marcela wieczór u Verdurinów ma ukryte znaczenie. Wiedział on bowiem, że na spotkanie to wybierała się Albertyna, więc powstrzymawszy ją od tego, sam udał się tam, aby się przekonać, kogo chciała tam spotkać, czego doświadczyć. Odpowiedź (domniemana) na te pytania okazuje się dla niego szczególnie dotkliwa - otóż na wieczorze tym miały się zjawić panna Vinteuil ze swoją przyjaciółką...

Morel w części artystycznej wieczoru interpretuje po mistrzowsku septet Vinteuila, jeszcze głębszy, jeszcze piękniejszy od jego sławetnej sonaty. Marcel słuchając tej muzyki całkowicie się jej poddaje, odkrywa jej głębię, zanurza się w jej tajemnicy, która wydaje mu się czymś większym, czymś prawdziwszym niż wszelkie inne doświadczenie. Dochodzi on do przeświadczenia, że muzyka stwarza możliwość porozumienia niemożliwego między ludźmi, otwiera drzwi do wnętrza drugiego człowieka, pozwala widzieć świat innym, takim, jakim go kto inny zobaczył. Taka możliwość jest dla M. absolutnie fascynująca. "Skrzydła, inny aparat oddechowy, które by nam pozwoliły przebyć bezmiary, nie zdałyby się nam na nic, bo gdybyśmy się udali na Marsa i na Wenus zachowując te same zmysły, wszystkiemu, co moglibyśmy tam ujrzeć, dałyby one tę samą postać, jaką oglądamy na ziemi." - pisze Proust - "Jedyną prawdziwą podróżą, jedyną kąpielą w wodzie Młodości byłoby iść nie ku nowym krajobrazom, ale mieć inne oczy, widzieć wszechświat oczami kogoś innego, stu innych, widzieć sto światów, które każdy z nich widzi, którym każdy z nich jest; a to możemy uczynić z jakimś Elstirem, z Vinteuilem, z podobnymi do nich lecimy naprawdę z gwiazd na gwiazdy." Podobnie lektura Prousta to dla zdumionego, nieco już zmęczonego, ale pełnego podziwu czytelnika międzygwiezdny lot...

Co w dalszej kolejności zasługuje na szczególną uwagę, to swoista zabawa w dwuznaczności, jaką uprawia autor. Interesująco dwuznaczna jest postać przyjaciółki panny Vinteuil. Otóż to właśnie ona, po śmierci Vinteuila, odkryła i objawiła jego dzieła nieujawnione za życia, a genialne! Na kanwie tego wątku autor snuje refleksje, jak to za sprawą osób trzecich świat może poznać geniusz autora, który bez tej pomocy pozostał by w cieniu, niemożliwy do skojarzenia z tym, co nigdy nie zostało poznane. Nie sposób nie odnaleźć w tych słowach analogii do sytuacji samego autora, który również swą "nieśmiertelność" zawdzięcza skrupulatnej pracy wielu osób, które po jego śmierci poświęciły długie lata na odcyfrowywanie, analizę i publikację tego, co po sobie pozostawił.

Nie to jest jednak najważniejsze. Dla mnie bardziej istotne jest to, że dla M. panna Vinteuil z jednej strony ma być przyczyną cierpień zazdrosnej miłości, z drugiej zaś to właśnie za jej sprawą może on doświadczyć tego transcendentnego spotkania z muzyką Vinteuila, która otwiera mu drzwi do nowego świata. Proust pisze "A ja, dla którego (..) ta kobieta (...) miała być (...) przyczyną tylu cierpień, dzięki niej, w odpłatę, mogłem usłyszeć dziwne wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy, jako przyrzeczenie i dowód, że istnieje coś innego niż nicość, którą znalazłem we wszystkich rozkoszach i w samej miłości"...

Na tym etapie powieści wyraźnie jest już widoczne, że główny bohater całym sercem oddany różnym namiętnościom, w kolejnych tomach zaspokaja swoje pragnienia i za każdym razem doznaje zawodu, wszystko, o czym marzył, zaskakuje go swoją "nicością". Jedyne, co go nie zawodzi, to sztuka...

Zasypiam nad blogiem, zatem na dziś - wystarczy. Nie mogłam jednak się powstrzymać od pisania - tak bardzo chcę dalej czytać. Już wkrótce - tom VI...

środa, 14 listopada 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom V "Uwięziona" rozdział I "Wspólne życie z Albertyną"

V tom (!!!) rozpoczyna Boy-Żeleński krótkim przypisem, w którym wyjaśnia, że ta część oraz wszystkie kolejne zostały opublikowane już po śmierci Prousta, "a tym samym brak jest im ostatniego dotknięcia ręki pisarza, który zwykł był dużo pracować na korektach".
Notka ta zrobiła na mnie silne wrażenie. Oto Proust, który dla napisania tej powieści odciął się od świata i pisał niemal bez przerwy, zdeterminowany, aby w słowach utrwalić, unieruchomić ciągłą płynność życia, aby zmierzyć się z nieuchronnie przemijającym czasem, otóż ostatecznie, na swój sposób, z czasem przegrał. Śmierć przerwała mu pisanie, nie pozwoliła dokończyć dzieła w takim kształcie, jaki by mu ostatecznie nadał. I w dodatku, przy tak długo trwającej lekturze, czytelnik może mieć wrażenie, że dzieje się to niemal na jego oczach, że nagle nieoczekiwanie tłumacz wychodzi na scenę i mówi, że od tej chwili dzieło jako takie się kończy, pozostały nam jedynie materiały, jakie odnaleziono w pustym mieszkaniu autora...

Gwoli jednak sprawiedliwości - zmiana ta nie daje się póki co w czytaniu odczuć. Narracja jest płynna, język soczysty - jak zwykle. Od czasu do czasu zdarzają się gwałtowne zmiany tematu, niejako "bez uprzedzenia", były one jednak również obecne już we wcześniejszych tomach...

W V tomie Albertyna godzi się zamieszkać z Marcelem, pod nieobecność i ku zgryzocie jego matki. Tym samym kochanka koi cierpienia jego zazdrości, ale niewiele ponad to - Marcel wielokrotnie deklaruje, że nie kocha Albertyny, że nuży go ona, wydaje mu się coraz mniej ładna, nie cieszy go w ogóle. Pozostaje jednak o nią chorobliwie zazdrosny - do tego stopnia, że wyrzeka się wychodzenia z nią do miasta, aby nie rozglądać się co chwila za możliwością zdrady, aby nie snuć domysłów o rozrywkach, które przedłożyłaby nad jego towarzystwo. W zamian wysyła ją na wycieczki w towarzystwie Anny i znajomego szofera, których następnie szczegółowo wypytuje o wszystkie detale tych wypadów. Z drugiej strony nieustannie stara się umilić jej życie. Znając jej pasję do szykownych toalet, wypytuje Orianę Guermantes o rady w kwestii mody i wciąż sprawia swej wybrance coraz to nowe upominki. Czy aby utrzymać ją dłużej przy sobie? Aby za cenę chwilowego ukojenia podtrzymywać chorobę zazdrości, która go trawi?
Stała obecność Albertyny w domu (i życiu) Marcela przynosi mu satysfakcję i utrapienie zarazem. Przebywanie w jej towarzystwie męczy go i nuży, z przyjemnością za to słucha, jak pod jego wpływem poprawiło się jej wysłowienie, rozwinęła inteligencja. Gdy rano Albertyna wychodzi z domu, M. modli się w duchu, aby już nie wróciła, tymczasem wieczorem jej pocałunki i czułość są mu nieodzowne. Największego jednak szczęścia doświadcza przy kochance, gdy ta śpi... Wówczas niewinna, niezdolna do zdrady, otwarta i "ufna" należy tylko do niego. Albertyna ma z profilu nos haczykowaty i wyraz twarzy przykry, widziana za to en face sprawia miłe wrażenie. Marcel ujmuje więc jej twarz w dłonie i odwraca ją ku sobie, aby oglądać tę miłą stronę. Czy to nie znamienne?
"Miłość w swojej bolesnej trwodze, jak w szczęściu pragnienia, jest żądaniem wszystkości. Rodzi się, istnieje tylko o tyle, o ile pozostaje coś do zdobywania. Kochamy jedynie to, czego nie posiadamy całkowicie."
Całkowite zaś posiadanie, które, chociaż niemożliwe, chwilowo staje się jakby udziałem Marcela, otóż to upragnione posiadanie - miłość niweczy...

Atmosfera tego rozdziału jest zupełnie inna niż tomów poprzednich. "Uwięziona" wydaje się nie tylko Albertyna, której całym czasem i życiem rozporządza Marcel, lecz także sam narrator, który nie opuszcza już niemal swojego mieszkania. Stąd I rozdział V tomu ma w sobie coś dusznego, chorobliwego. Obsesyjna miłość-zazdrość, która trawi głównego bohatera, staje się tematem przewodnim tej części powieści. Sam Proust pisze w pewnym momencie "Byłem bardziej panem, niż sądziłem. Bardziej panem, to znaczy bardziej niewolnikiem". W innym zaś miejscu tak jeszcze pisze o miłości: "miłość rodzi się tylko z kłamstwa, a polega tylko na potrzebie ukojenia naszych cierpień przez istotę, która nam je zadała"...

Oddzielną kwestią jest, że chorobliwie zazdrosny Marcel, w każdym geście, słowie Albertyny gotów rozpoznać dowód zdrady, sam poirytowany jest jednocześnie tym, że bliskość Albertyny utrudnia mu uganianie się za szwaczkami i owocarkami... Przyznam w tym miejscu, że chwilami "tracę do niego cierpliwość"...

Równolegle toczy się w tej części jeszcze jeden, dziwaczny wątek. Otóż baron de Charlus z Morelem co dzień odwiedzają starego Jupiena i jego siostrzenicę i wypijają razem herbatkę na okoliczność zaręczyn Morela i młodej szwaczki. Sytuacja skomplikowana - każdy tu z każdym powiązany więzami niepodejrzewanymi przez pozostałych, w centrum zaś pozostaje baron de Charlus, coraz bardziej zachłanny, coraz głębiej pogrążony w obsesji zakazanej miłości... Morel zaś oczywiście ostatecznie porzuca biedną, rozkochaną w nim dziewczynę (bohater ten jest w takim stopniu antypatyczny, że nie mam ochoty poświęcać mu tutaj zbyt wiele miejsca)...

Ostatnio trafiłam w Internecie na artykuły-poradniki pod hasłem "jak przeczytać Prousta" :) Pierwsza i najważniejsza rada jest taka: "trzeba czytać szybko!". W moim przypadku jest to utrudnione, ale jeśli teraz nie zacznę czytać szybciej, może się to całe przedsięwzięcie skończyć kolejną klęską, zatem - zabieram się do dalszej lektury, nadal Proustem zauroczona i zdumiona...

czwartek, 25 października 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część II rozdział III i IV

"(...) losem moim jest ścigać jedynie cienie, istoty których realność mieści się przeważnie w mojej wyobraźni" - wyznaje bohater Prousta w IV tomie...

Marcel nie kocha kobiet dla jakichś szczególnych walorów ich urody czy intelektu, on zakochuje się w tajemnicy, jaką owiane jest ich życie. A przecież - życie każdego człowieka jest taką tajemnicą. I wydaje mi się zupełnie trafnym spostrzeżeniem, że miłość rodzi się właśnie wskutek fascynacji tajemnicą życia drugiego człowieka (dlaczego jest to akurat ten, wybrany spośród wielu człowiek, to oddzielna i nieodgadniona kwestia). Zakochani stopniowo dopuszczają siebie wzajemnie do coraz intymniejszych obszarów swojego życia - i tak zacieśnia się między nimi więź, miłość rozwija się. U Prousta jednak rzecz się ma inaczej... W jego dziele niemal każdy związek miłosny jest wyraźnie asymetryczny i podczas gdy jedna strona jest zafascynowana i pragnie zawładnąć całym życiem osoby kochanej, druga strona pozostaje mniej lub więcej chłodna i wykorzystuje zaangażowanie zakochanego do swoich niskich celów. Tak było w przypadku Swanna i Odety, Roberta i Racheli czy w końcu, o czym można przeczytać detalicznie w III rozdziale II części tomu IV - w przypadku barona de Charlus i cynicznego, okrutnego Morela.

A jak jest w przypadku Marcela i Albertyny? Można odnieść wrażenie, że Albertyna, przynajmniej na początku, kocha Marcela - zabiega o niego, cierpi od jego niegrzeczności, poświęca mu większą część swojego czasu, znosi cierpliwie jego zmienne nastroje. I Marcelowi, piszącemu z perspektywy dojrzałego człowieka spoglądającego w przeszłość, zdarza się przyznać, że to była poczciwa i dobra dziewczyna. On jednak nie potrafi tak po prostu odwzajemnić jej uczucia. Jego miłość karmi się niepokojem, tęsknotą, zazdrością. Kiedy więc Albertyna oddaje mu prawie cały swój czas i całą siebie, on łapczywie z  tego korzysta starając się jednocześnie, by kochanka z nikim innym nie mogła się spotykać czy chociażby spojrzeć na kogoś, kto mógłby jej się wydać interesujący. Sytuacja ta jednak szybko go nuży i już już ma zerwać stosunki z Albertyną, kiedy ta (w IV rozdziale) niespodzianie wspomina, że pozostaje w bliskich stosunkach z przyjaciółką panny Vinteuil (panna Vinteuil z przyjaciółką żyły w kompromitującym związku, co z ukrycia obserwował zdumiony Marcel, jako chłopiec, w Combray). Dla Marcela, który jeszcze chwilę wcześniej planował ostateczne zerwanie, jest to cios tak straszliwy, że w rozpaczy nie widzi już innej możliwości, jak tylko wyrwać Albertynę z jej życia, odciąć od wszelkich niewłaściwych stosunków, mieć ją przy sobie cały czas.
Można też ująć tę sytuację inaczej - kiedy już wydawaje się, że Marcel posiadł Albertynę z całą jej tajemnicą (równie rozczarowującą, jak tajemnica Balbec czy salonu Guermantów), wówczas okazuje się, że ta ma jednak jakieś życie nieznane, w dodatku - bardzo podejrzane, najpewniej występne - boleśnie nieodgadnione. Tym samym dziewczyna po raz kolejny mu się wymyka, zamienia się w cień (cień tajemnicy, którą skrywa) - i za tym cieniem Marcel, zrozpaczony, po raz kolejny podąża oślepiony zazdrością, gotowy pokonać wszelkie przeszkody, gotowy nawet zadać cierpienie zasmuconej matce, oświadczając jej, w bardzo mocnym ostatnim zdaniu tego tomu, że musi bezwzględnie ożenić się z Albertyną...

Czy Albertyna faktycznie ma swoje ukryte życie i czy szuka przyjemności w homoseksulanych związkach, tego zapewne czytelnik się nie dowie. Nie o tym bowiem jest ta powieść. Albertyna do końca pozostanie zagadką, tak jak jest zagadką dla Marcela, który w dodatku, zamiast starać się tę zagadkę rozwikłać, karmi jedynie swoją wyobraźnię ciągle nowymi domysłami. Tym samym pozostaje samotny u boku bliskiej osoby, której nie ufa, której nie potrafi prawdziwie kochać... Czytelnik zaś poznaje świat jedynie z perspektywy Marcela...

Jak wspomniałam, bardzo dużą część III rozdziału poświęca Proust kolejnej nieszczęśliwej miłości - tym razem miłości Charlusa do Morela. Beznadziejny ten związek rozpaczliwie zakochanego "zboczeńca" i cynicznie to wykorzystującego młodego skrzypka jest dla mnie trudny do zniesienia i nie zamierzam się nim szczegółowo zajmować. Nie ukrywam też, że niektóre konstrukcje fabularne, jakie przy tej okazji autor komponuje (jak ta, w której Morel spotyka się w domu publicznym z księciem Gilbertem, co z ukrycia podglądają Charlus z Jupienem !!!) - są dla mnie nieprawdopodobne i trudne do przyjęcia. W końcu - jako że baron de Charlus wydaje się jednym z istotniejszych bohaterów tego tomu powieści - nie mogę nie zwrócić uwagi na to, że od kiedy narrator odkrył homoseksualną orientację barona, sprowadził tego bohatera właściwie wyłącznie do roli obsesyjnego wręcz "zboczeńca", co nieco mnie razi - dużo ciekawszy wydawał mi się ten bohater, zanim został w ten sposób "rozszyfrowany"...

Wszystkie wydarzenia kolejnych rozdziałów IV tomu toczą się nadal w nadmorskim, nieco leniwym klimacie Balbec i okolic, z rywalizującymi ze sobą salonami Verdurinów i Cambremerów w tle, z przecinającą pejzaż linią kolejową, wzdłuż której kolejne stacje przywołują kolejne, i kolejne wspomnienia... I tak mija tom IV...


I tak mija też rok, od kiedy powstał ten blog! Rok! Z przykrością przyznaję, że w tej chwili bardziej przypomina on skrupulatne streszczenie jednego "przydługiego" dzieła niż forum ożywionej wymiany myśli na temat dzieł rozmaitych, jak to było pierwotnie zamierzone. Niemniej nie tracę nadziei, że a) w końcu przeczytam całość "Poszukiwania..." oraz b) mój tryb życia zmieni się na tyle, bym mogła wrócić do oglądania filmów i c) blog niego się odmieni, ożywi. Póki co ufam, że nadal w jakiś sposób jest on atrakcyjny dla wąskiego grona swoich odbiorców, których serdecznie pozdrawiam i na dziś - kończę...

środa, 10 października 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część II rozdział II

Tym razem przeprowadzka! Kolejna przeszkoda w czytaniu, a już tym więcej - w pisaniu. Tę partię tekstu, o której dziś chcę pisać, przeczytałam już tak dawno, że teraz z niemałym trudem, kartkując ją - odtwarzam w pamięci zawarte w niej obrazy i treści... I dopiero pretekst dyżuru, po którym należy się przecież człowiekowi nagroda, pozwala mi porzucić na chwilę obowiązki i usiąść do jednego z moich ulubionych zajęć. Zatem - tom IV część II rozdział II....



Akcja tej części powieści toczy się w całości w Balbec, gdzie główny bohater spędza po raz kolejny wakacje, tym razem w towarzystwie matki, która jednak większość czasu poświęca wspominaniu i hołdowaniu pamięci babki, podczas gdy młody Marcel spotyka się z Albertyną i jej przyjaciółkami, z panią Cambremer i jej teściową, spędza również interesujące popołudnie środowe na obiedzie u Verdurinów, w bajecznie położonej rezydencji La Raspeliere.

Miłość Marcela i Albertyny pełna jest napięć i niepokojów - raz Albertyna wydaje się kłamać i przedkładać jakieś utajone przyjemności nad spotkania z ukochanym, to znów Marcel decyduje się być dla niej nikczemny, poniża ją przy świadkach, by w końcu wyznać kłamliwie, że kocha jedynie Annę, którym to wyznaniem udaje mu się zresztą wywołać w Albertynie przypływ czułości i dobroci, o jakich nawet nie marzył. I tak miłość u Prousta to nieustanna gra, w której wskutek ciągłego zderzania się często odmiennych pragnień, wyobrażeń i oczekiwań, okresy radości i pokoju przeplatają się z burzliwymi kłótniami, w czym zresztą Proust upatruje najskuteczniejszego sposobu zawiązania między dwojgiem ludzi najtrwalszej więzi. Na uwagę zasługuje scena, w której sponiewierana przez Marcela Albertyna, wysłuchawszy jego wyznania o rzekomym uczuciu do Anny, przyjmuje potem jego przeprosiny i obdarowuje pieszczotami pełnymi czułości, Marcel zaś snuje wówczas refleksję, że w takim właśnie momencie miłości należałoby od niej uciec i do końca życia wspominać tę cudowną, ulotną chwilę, która pozwalałaby uwierzyć złudzeniu, że miłość wzajemna, szczęśliwa - istnieje...

Miłość Marcela do Albertyny zostaje w tym rozdziale zaprawiona goryczą zazdrości - zazdrości o szczególnym, gomeryjskim (jak go nazywa Proust) charakterze. Pewnego bowiem dnia w kasynie, do którego Marcel zaciąga Cottarda, bawiące tam dziewczęta, z braku partnerów, tańczą ze sobą. Cottard, obserwując Annę i Albertynę tańczące razem walca, podsuwa Marcelowi myśl, że przyjaźń tych dziewcząt może mieć nie całkiem niewinny charakter. Przypuszczeniem tym zasiewa w sercu chłopca niepokój, który z czasem będzie narastał i ranił go coraz silniej, przeradzając się w obsesję. Już wkrótce Marcel zaczyna nękać Albertynę bardziej lub mniej otwartymi pytaniami, którym ona przeczy stanowczo i z oburzeniem.

Homoseksualizm pozostaje zresztą bardzo rozbudowanym motywem również tej części powieści. Bezwstydny, otwarty związek siostry Blocha z pewną aktorką, namiętność Nissima Bernarda do młodego lokaja, który pozostaje na jego utrzymaniu, czy w końcu kwitnący niemal na oczach Marcela romans barona de Charlus z młodym Morelem (znanym Marcelowi uprzednio jako syn służącego w domu jego wuja) - wszystkie te homoerotyczne przyjaźnie przyciągają uwagę głównego bohatera i są przez niego skrupulatnie opisywane.

Na ostatnich niemal 150-ciu stronach rozdziału opisuje Proust słynną "środę" u Verdurinów, gdzie spotyka się "klan wiernych", o nieco innym składzie niż w czasach Swanna (opisanych w I tomie), ale o bardzo podobnym charakterze zamkniętej, wzajem się adorującej paczki. Do "klanu", poza, rzecz jasna, małżeństwem Verdurinów, należy m.in. Cottard, obecnie poważany profesor medycyny , jego potulna żona, Brichot - profesor Sorbony, dumny znawca i miłośnik etymologii, Ski - pewny siebie i rozpieszczony artysta rzeźbiarz polskiego pochodzenia, nieszczęsny Saniette, stale wyśmiewany i pogardzany przez pozostałych członków klanu, oraz podstarzała i wyklęta przez "świat" księżna Szerbatow - najwierniejsza z wiernych. Tego dnia, kiedy Marcel ma okazję gościć u Verdurinów, pojawiają się u nich również: Morel (jako obiecujący skrzypek), który przyprowadza ze sobą barona de Charlus (z którego sytuacji "klan" zupełnie nie zdaje sobie sprawy), a także Cambremerowie - oni bowiem są właścicielami La Raspeliere, którą na okres lata wynajmują Verdurinom (stąd jedni drugimi gardzą z wzajemnością).
Wyznam w tym miejscu, że te wszystkie obiady, rauty, spotkania towarzyskie, którym Proust poświęca tak dużo miejsca, pozwalając swoim bohaterom wygłaszać przy stole długie tyrady, opisując drobiazgowo szczegóły toalet, gesty, grymasy, wszystkie możebne intencje kryjące się za nimi - wszystkie te sceny, jakkolwiek barwne i bogate, męczą mnie. Uczestnicy tych spotkań nieustannie grają - mieszczanie grają intelektualistów, arystokraci prostaczków, snobi - obojętnych na uroki świata, a wszyscy odgrywają miłośników sztuki, na której zazwyczaj się nie znają. Ich kategoryczne poglądy są wypadkową panujących akurat mód i przekonań głoszonych przez chwilowe autorytety. Ich wzajemna uprzejmość podszyta jest zazwyczaj drwiną, pogardą, zazdrością.
Zapadła mi w pamięć scena, kiedy w drodze do Verdurinów, jadącym w powozach gościom ukazuje się oszałamiający widok na skalistą zatokę i bezmiar morza leżące u stóp wzniesienia, na którym położone jest La Raspeliere. Marcel, urzeczony tym widokiem, próbuje podzielić się swoimi wrażeniami z siedzącą obok niego księżną Szerbatow, która uprzejmym tonem przyznaje, że widok jest piękny, ale chłopiec natychmiast dostrzega, że zarówno ona, jak i pozostali członkowie klanu, zainteresowani są najwięcej własnym towarzystwem, a otaczająca ich piękna przyroda, stanowi dla nich jedynie korzystną "ramę" dla środowych spotkań. Piszę o tej scenie, ponieważ sama bardzo się w niej odnajduję. Najchętniej bowiem nie wchodziłabym do Verdurinów, ale pozostała na zewnątrz i spoglądała w dół skalistej zatoki, ponad którą Słońce zniżałoby się ku zachodowi...

I na tym dziś, zmęczona doszczętnie, kończę. A jutro zaczynam kolejny rozdział (choć w metrze jadącym z Bielan technicznie jest to o wiele trudniejsze...).

poniedziałek, 3 września 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część I oraz część II rozdział I

IV tom, pod jakże znamiennym tytułem "Sodoma i Gomora", otwiera króciutka część I (której zdecydowałam nie poświęcać oddzielnego wpisu) opowiadająca spotkanie barona de Charlus z krawcem Jupienem na dziedzińcu pałacu Guermantów. Mężczyźni ci, ujrzawszy się przypadkiem, natychmiast rozpoznają w sobie zbieżność pragnień i rozpoczynają coś na kształt tańca godowego, w którym mową ciała upewniają się wzajemnie o swojej skłonności, by w końcu w przytulnym zapleczu sklepiku Jupiena oddać się miłości. Niezwykłą tę scenę obserwuje z ukrycia Marcel, który jednocześnie podpatruje orchideę wystawianą w oknie przez księżnę Orianę w nadziei, że roślina zostanie zapłodniona pyłkiem przyniesionym na nóżkach wyczekiwanego owada. Marcel zestawia więc obraz dwóch miłości - ludzkiej i "botanicznej" - tym samym wydaje się podkreślać, jak w tym przypadku ta ludzka miłość jest przeciwna naturze, występna. Obserwacja, jaką poczynił Marcel, staje się pretekstem do długiego wywodu na temat tzw. "zboczeńców" (tak bowiem narrator określa homoseksualistów), których, jak ma nam to ujawnić na kolejnych stronach powieści, jest bardzo wielu i którzy stanowią jakby oddzielny gatunek ludzi, dość precyzyjnie przez Marcela opisywany. Jednocześnie jednak jego stosunek do zjawiska homoseksualizmu pozostaje niejasny, z jednej strony obserwuje on kochanków urzeczony, by po chwili przyjąć ton drwiący czy wręcz pogardliwy. Ta ambiwalencja jest szczególnie ciekawa w obliczu faktu, że sam Proust był homoseksualistą (o czym zresztą prawdopodobnie wolałby, aby na blogach nie pisano, więc wracać do tego nie będziemy). Homoseksualistów nazywa też Proust potomkami tych mieszkańców Sodomy, którym "szczęśliwie" udało się uciec z miasta przed jego zagładą, dzięki czemu tworzą oni teraz "kulturalną, muzyczną, plotkarską kolonię mającą urocze przymioty i nieznośne wady"...

W II części tomu IV Proust szczegółowo opisuje raut u księżnej Marii (na który pod koniec poprzedniego tomu wybierali się księstwo de Guermantes). Tu również sporo miejsca poświęca narrator homoseksualistom, którzy, istotnie liczni, koncentrują się głównie na wypatrywaniu bądź podobnych sobie bądź też pięknych młodzieńców nieświadomych, jak są pożądani. Z drugiej strony Marcel spotyka na przyjęciu Roberta, który, po zerwaniu z kochanką, traci wiarę w miłość i oddaje się uciechom w ekskluzywnych domach publicznych, które gorąco poleca przyjacielowi (ku jego radości). Na kolejnym znów planie stawia autor Albertynę, która w tych czasach odwiedza regularnie Marcela, aby w jej ramionach mógł ugasić palącą tęsknotę za kobietami spotykanymi w "wielkim świecie". W ten sposób na wielkim, barwnym, bogatym portrecie paryskiego towarzystwa, jaki w swoim dziele odmalowuje Proust, pod wierzchnią powłoką ogłady, kultury, elegancji, kłębi się rozpusta i nieobyczajność, Sodoma i Gomora... (jest to zapewne najistotniejszą przyczyną, dla której szczególnie trudno było mi przebrnąć przez ten fragment powieści i tu się zazwyczaj zatrzymywałam).



Swoją drogą, jak do tego dochodzi, że Albertyna, niegdyś panna, wydawało się, cnotliwa, teraz staje się kochanką głównego bohatera, i to "kochanką bez miłości", pozostaje dla mnie odrobinę niejasne. Proust wcale nie dużo miejsca poświęca rozwojowi tej relacji aż do momentu, kiedy Albertyna, umówiona uprzednio z Marcelem na spotkanie, dzwoni do niego bardzo późno i wyraźnie ma ochotę spotkanie odwołać. I chociaż ostatecznie udaje mu się namówić ją na przyjazd, Marcel po raz pierwszy odczuwa przeszywające ukłucie zazdrości (takie, jakie niegdyś opisywał u Swanna)... Miłość więc w tym przypadku, dotychczas nieobecna, ma się zrodzić dopiero z zazdrości. Czy jednak te wszystkie namiętności kryjące się u Prousta pod pojęciem miłości można faktycznie nazywać jej imieniem? Czy miłość nie jest czymś więcej (znacznie więcej) ponad falowanie żądzy i zazdrości? A może... prawdziwej miłości w ogóle nie ma...?

W II części opisuje również Proust, jak bardzo "świat" poddaje się zmiennym modom, jak podatny jest na radykalne zmiany i przegrupowania w szeregach swoich "bywalców". Otóż na fali nudy i pod wpływem mody na intelektualizm, a także z przyczyn politycznych (nagłe przerzucenie się społeczeństwa francuskiego na dreyfusizm), znienacka zyskują na znaczeniu dwa salony dotychczas opisywane jako równie zamknięte, co mierne - a więc salon pani Verdurin oraz salon Odety Swann, co niewątpliwie zostanie jeszcze szczegółowo omówione w kolejnych tomach.
Równocześnie Marcel, nie wiadomo do końca kiedy, staje się człowiekiem, który "bywa" i jego nazwisko jest rozpoznawalne dla wielu, co szczególnie wydaje się wyraźne, kiedy przyjeżdża on do Balbec, gdzie jest wręcz rozchwytywany. Aż trudno w tym paniczu rozpoznać nieśmiałego chłopca, doszczętnie zażenowanego, ilekroć babka, w czasie ich pierwszego pobytu w Balbec, zachowała się w towarzystwie lokalnych osobistości niewłaściwie...
A skoro już została wspomniana babka - to właśnie jej narrator poświęca większą część ostatnich akapitów I rozdziału, przyjechawszy bowiem do Balbec, nagle odczuwa on w całej pełni, jak wielką i nieodwracalną poniósł stratę, jak wpisana w jego pamięć żywa obecność ukochanej babki rozbija się o zimną i kategoryczną nicość. Tym samym, tłumaczy Marcel, żal po babce został w nim jakby odroczony, spadł na niego nagle z rocznym opóźnieniem, przyprawiając o rozpacz i wyrzuty sumienia, zwłaszcza po tym, gdy Franciszka zdradza mu, że babka już za ostatnim pobytem w Balbec cierpiała od swojej choroby i jednocześnie dokonywała wszelkich starań, aby on, tak delikatny i wrażliwy (a w istocie - samolubny) nic o tym nie wiedział.

I tak kolejny miesiąc upływa mi z Proustem (choć nie ukrywam, pozwoliłam sobie w międzyczasie na książkę z zupełnie innej kategorii, wakacyjną i miłą, dla chwili wytchnienia). Przy lekturze IV-tego tomu nasuwają mi się pewne refleksje ogólne: na temat miłości (i tego, jak samo pojęcie miłości radykalnie zmienia znaczenie w kolejnych etapach życia człowieka) czy na temat czasu i przemijania, rozpierzchania się rzeczy chwilowo teraźniejszych w próżni przeszłości... Staram się nie zasmucać tymi refleksjami. Życie jest właśnie takie, lepszego chyba nie wymyślono...

piątek, 27 lipca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom III "Strona Guermantes" część II "Strona Guermantes II"

Część II "Strony Guermantes" składa się z dwóch rozdziałów, pozostających ze sobą w uderzającym kontraście. Pierwszy, stosunkowo krótki rozdział poświęcony jest chorobie i śmierci babki Marcela. Z każdym kolejnym akapitem, babka, coraz bardziej zniewolona przez swoje chore ciało, stopniowo oddala się od rzeczywistości, zapada się w mrok swojego cierpienia. Przy jej łożu czuwa zrozpaczona córka (matka Marcela). To, co najbardziej mnie uderzyło w tej części powieści, to że reszta rodziny, a także przyjaciół, którzy odwiedzają dom w tych smutnych chwilach, jest wyłączona z tajemnicy cierpienia tych dwóch kobiet. Każda z nich pozostaje nieskończenie samotna w swoim smutku, lęku, boleści. Inni ludzie, czy mają więcej czy mniej taktu, czy są w bliższej czy dalszej relacji z rodziną, pozostają jednak "na zewnątrz", nadal żyją sprawami "tego świata". Jest to, w moim odczuciu, bardzo trafna i wnikliwa obserwacja człowieczego losu - w cierpieniu człowiek pozostaje sam, nie jest to bowiem doświadczenie, którym można się z kimś podzielić. Rodzina Marcela czuwająca przy łożu śmierci babki przypomina mi bardzo apostołów "czuwających", kiedy Jezus się modlił. Oni również nie potrafili wkroczyć w Jego tajemnicę, pozostali "na zewnątrz".
Drugi rozdział II części bulwersuje odrobinę, wydarzenia bowiem w nim opisane mają miejsce na krótko po śmierci babki, kiedy to Marcel, korzystając z nieobecności rodziców, którzy wyjechali do Combray, spędza czas na czczych przyjemnościach. Najpierw wyczekuje więc spotkania z panną Stermaria, spodziewając się, iż odda mu się ona bez oporu, a w międzyczasie bez skrępowania przyjmuje u siebie Albertynę, która również przychodzi do niego uległa i gotowa dać mu wszystko, czego zapragnie. Co powoduje Albertyną? To oczywiście pozostaje zagadką. Marcel w każdym razie do tego stopnia pochłonięty jest marzeniem o miłości do panny Stermaria, że Albertynę traktuje przedmiotowo, prosi ją nawet, by pomogła mu przygotować menu na wyczekiwane spotkanie z kochanką. Panna Stemraria jednak w ostatniej chwili odwołuje kolację - pragnienie miłości, niezaspokojone, będzie musiało znaleźć spełnienie gdzie indziej, u boku innej (chociaż już bliskiej) kobiety... To jednak nie w tym tomie...
W międzyczasie, z trudnych do wyjaśnienia przyczyn, księżna de Guermantes zaprasza Marcela na kolację. Tym samym niespodzianie wkracza on w owiany tajemnicą świat pałacu Guermantes, tak nierealny i upragniony w I części tego tomu. Rzeczywistość jednak po raz kolejny rozczarowuje wyobraźnię głównego bohatera ("z nazwiskami osób jest jak z nazwami miejscowości" - komentuje on w nawiasie). Zebrani w salonie Oriany światowcy okazują się nie różnić w niczym od zwykłych ludzi, umiarkowanie inteligentni, często wręcz naiwni, nudni i złośliwi - przyprawiają Marcela o kolejny zawód. Bardzo znamienna jest scena, w której młody bohater, na samym początku swojej wizyty u pani de Guermantes, zostaje zaproszony do pokoju, w którym powieszone są obrazy Elstira. Studiując je Marcel traci poczucie upływającego czasu, spóźnia się na kolację przeszło trzy kwadranse. Sztuka bowiem jest tym, co prawdziwie go pochłania, czym karmi się jego intelekt. W sztuce poszukuje Marcel prawdy...
Podobnie jednak, jak w Balbec, tak w salonie Oriany doznawszy najpierw zawodu, młody bohater rozsmakowuje się następnie w obcowaniu z ludźmi, w których języku, wychowaniu, poglądach odkrywa on od wieków niezmienne tradycje, świadectwo długiej historii arystkoratycznych rodzin, z których wywodzą się goście państwa Guermantes. Odnajdue on jednocześnie walor intelektualny, jak i estetyczny, w odkrywaniu rysów typowych dla poszczególnych rodów, w łączeniu nazwisk z wyobrażonymi przypisanymi im posiadłościami i tradycjami.
Ja muszę na marginesie wyznać, iż w salonie księżnej Guemrantes, jak za każdym poprzednim czytaniem, pogubiłam się pośród nawisk i tytułów. Nadal nie rozróżniam diuszess, księżnych i księżniczek krwi, mylą mi się książęta i baronowie, a obraz salonu, w którym złośliwości pod adresem nieobecnych przeplatają się z wzajemnymi, sztucznynymi grzecznościami zebranych, nuży mnie i zniechęca odrobinę. Opis kolacji u księżnej Guermantes wraz z narosłymi wokół niej refleksjami tyczącymi Guermnatów, Courvoisierów oraz anegdotami ilustrującymi te refleksje, rozciąga się na przestrzeni prawie 150-ciu stron!
Z drugiej strony nie mogę nie docenić, jak pięknie i głęboko odmalowuje Proust charaktery, pełne sprzeczności. Intelekt i erudycja nie przeszkadzają księżnej Orianie być w oczach Marcela nieco ograniczoną, a w dziedzinie sztuki wręcz zacofaną. Niemniej Marcel delektuje się stylem Guermantów w wypowiedziach księżnej, której główną ambicją jest zaskakiwać i zdumiewać, stąd swoje poglądy formułuje ona przede wszystkim tak, by przeczyły przekonaniom jej rozmówców. Mąż Oriany, książe Błażej, nie kocha swojej żony i jest dla niej okrutny, jednak ceni ją zarazem za jej towarzyski blichtr i w rozmowie chętnie prowokuje ją do żartów, które następnie, rozpromieniony, powtarza.
Drugi aspekt prozy Prousta,  który zwrócił moją uwagę, to że autor przygląda się każdemu gestowi, przysłuchuje każdemu słowu, które pada z ust bohaterów, i interpretuje je. Tym samym przypomina czytelnikowi, że w rzeczywistości nie ma gestów nieznaczących, nie ma pustych słów - za wszystkim, co czynimy i co czynią ludzie wokół nas, kryją się jakieś intencje - bardziej lub mniej nam znane.
W tym świetle charakter człowieka staje się zjawiskiem dynamicznym, nieustannie zmiennym, niesłychanie złożonym i ujawniającym się jedynie po części w gestach, słowach, które uchylają nam rąbka wielkiej tajemnicy, jaka się za nimi kryje.

Robert de Montesquiou -
człowiek, który był inspiracją dla
postaci barona de Charlus
Na kolacji u Oriany nie kończy się jednak ta część powieści. Następnie bowiem Marcel składa wizytę baronowi de Charlus, który go na to spotkanie zaprosił. W tym momencie dochodzi do dziwacznej i rażącej sceny, która mogłaby być zrozumiała, gdyby się rozegrała między dwojgiem kochanków, ale nie - między mężczyzną w kwiecie wieku a wkraczającym w życie młodzieńcem, których w dodatku dotychczas nie łączyły bliskie stosunki. Baron przyjmuje Marcela wściekły i rożalony, w przypływie wściekłego gniewu, którego wzbrania się tłumaczyć, krzyczy na swojego gościa, robi mu niezrozumiałe wyrzuty, w końcu zapewnia, że "między nimi już skończone". Na co Marcel z kolei chwyta cylinder barona i kopie go, drze na strzępy, po czym wybiega z pokoju. Baron znowu goni go, zatrzymuje w sieni i tłumaczy, że karci go tak mocno, gdyż tak mocno go kocha (!) itd. itd. Ostatecznie baron de Charlus deklaruje, że ich stosunki są już zerwane, niemniej odwozi chłopca aż pod dom i z widocznym żalem żegna... Przypominam sobie, jak we wstępie do I tomu Żeleński-Boy cytuje słowa Prousta: "Kiedy zjawi się Charlus, wszyscy się odwrócą ode mnie". Zaczynam rozumieć jego objawy - chociaż bowiem w tym tomie autor dopiero zaczyna ujawniać prawdziwe oblicze tego kontrowersyjnego bohatera, już budzi on niepokój...
Część drugą tomu III wieńczy bardzo charakterystyczna, teatralna wręcz scenka rozgrywająca się w pałacu Guermantów, gdzie Marcel przychodzi jednego dnia z wieczora, by upewnić się, że zaproszenie na raut, jakie dostał od księżnej Marii, nie jest pomyłką. W tym samym czasie wpada również z wizytą Swann, który podarowuje Orianie fotografię przdestawiającą odbitki monet zakonu maltańskiego. Książe Błażej i Oriana szykują się na proszony obiad, po którym planują udać się raut u księżnej Marii i jeszcze na bal kostiumowy. W planach tych może im przeszkodzić śmierć kuzyna księcia Błażeja, która sprowadziłaby na nich przymusową żałobę. Stąd książe dokłada wszelich starań, by nie móc dowiedzieć się o śmierci kuzyna zbyt wcześnie i bardzo spieszy się na obiad. Przez chwilę jednak spotykają się wszyscy razem - Marcel (w roli przede wszystkim obserwatora), Błażej, Oriana i Swann. W pewnym momencie Oriana zaprasza Swanna na wspólną podróż do Włoch, która ma się odbyć aż za dziesięć miesięcy. Swann odpowiada, że nie będzie to możliwe, a ponieważ Oriana domaga się wyjaśnień, ten nagle wyznaje, iż jest śmiertelnie chory i zostało mu raptem kilka miesięcy życia. Wyznanie to zupełnie nie mieści się w "kodeksie światowym" księżnej, która staje wobec niego zdumiona i bezradna, podczas gdy książe wścieka się, gdyż taki kierunek rozmowy może przeszkodzić jego planom na wieczór. Stąd nieporuszony i zły pospiesza żonę, by już jak najszybciej zbierała się do wyjścia - do czasu jednak, gdy nagle odkrywa, że założyła ona buty nie pasujące w jego mniemaniu do sukni. Wówczas natychmiast każe jej, rozpaczliwie zażenowanej, wracać i się przebrać, tłumacząc Marcelowi i Swannowi, jak ciężkie jest życie męża... Smakowita scenka...

W części tej kilkukrotnie również zwraca autor uwagę na to, jak nasze pragnienia mijają się ze "spełnieniami". Osoba, z którą niegdyś marzyliśmy się zbliżyć, w końcu odwiedza nas w czasach, gdy jest nam już obojętna. Pisarz, który zachwycał, nuży, gdy staje się przyjacielem rodziny. Czas igra tu z człowiekiem, dzięki czemu człowiek wciąż żyje w tęsknocie - za czymś, czego osiągnąć nie może, a co osiągnie łatwo, gdy nie będzie to już tak pożądane...

Tym samym skończyłam III tom Prousta. Nie będę ukrywać, że jestem już odrobinę zmęczona i marzy mi się lektura nieco bardziej przystępna, "wakacyjna". Poddać się oczywiście jednak nie zamierzam, a ponadto - IV tom jest tym, którego nigdy nie przeczytałam, więc w końcu wkroczę w zupełnie nieznane mi obszary tej niezwykłej powieści...

sobota, 14 lipca 2012

"Do utraty tchu"

"Żyj do utraty tchu" - zachęca slogan na afiszu ujętym w jednej ze scen filmu Jean-Luca Godarda.
Tak właśnie żyje Michel Poiccard (w tej roli nieopierzony wówczas Jean-Paul Belmondo), młody i wolny, funkcjonujący poza granicami prawa czy konwenansów, utrzymujący się z kradzieży, żyjący z dnia na dzień, bez planu i celu. Niczego się nie boi, przed niczym się nie cofa, na nic się nie ogląda. W pierwszych scenach filmu Michel kradnie samochód, którym następnie jedzie przez francuskie bezdroża, by w końcu trafić na policyjny patrol. Znalazłszy przypadkiem pistolet w skrytce samochodu główny bohater zabija policjanta i ucieka do Paryża. Tam próbuje zdobyć skądś fundusze na podróż do Rzymu, gdzie chciałby również zabrać śliczną Amerykankę, Patricię, młodą dziennikarkę rozpoczynającą studia na Sorbonie. W tym czasie, rzecz jasna, zacieśnia się wokół niego sieć policyjnego pościgu...


Film Godarda jest jednym z pierwszych i zarazem najważniejszych obrazów wpisujących się w nurt francuskiej nowej fali, odrzucającej zasady klasycznej kinematografii na rzecz rozwiązań bardziej awangardowych - niespójnej fabuły, podążającej za losami jednego, głównego bohatera, którego zachowania trudno wyjaśnić w sposób logiczny. Godard napisał podobno jedynie początek scenariusza, reszta zaś filmu tworzyła się niejako sama, aktorzy improwiowali, reżyser dopisywał kolejne fragmenty na bieżąco, podsuwał aktorom nowe kwestie zza kamery, a ekipa realizująca ten projekt do końca pozostawała niepewna, czy kiedykolwiek zostanie on ukończony. Po skończeniu zdjęć, gdy okazało się, że film jest zbyt długi, Godard nie zdecydował się usunąć części scen, a jedynie poskracał pojedyncze ujęcia, skutkiem czego powstała charakterystyczna (i wielce dziwaczna) odmiana montażu, nazywana "jump cut".

Zarówno więc bohaterowie filmu, jak i jego twórcy, odrzucają powszechnie przyjęte normy i zwyczaje, znużeni powszedniością życia poszukują nowych rozwiązań. Twórcy filmu odnieśli ostatecznie niewątpliwy sukces - stworzyli dzieło wiekopomne, które znalazło się na obu "naszych" listach (obok kilku zaledwie najznamienitszych tytułów). Mam jednak wrażenie, że poszukiwania bohaterów filmu są już daleko mniej owocne - samotni i niedojrzali, poddają się oni falom zmiennych emocji, na podstawie których podejmują irracjonalne decyzje, jak gdyby ten stan "oderwania od rzeczywistości" sam w sobie był dla nich celem. Opinię tę formułuję oczywiście ze swojego racjonalnego, pragmatycznego punktu widzenia, choć nadal pozostaję otwarta na przesłanie, że być może konwencjonalny styl życia w sumienności, uczciwości, pracowitości itd. nie jest jedynym właściwym, że życie takie może uwierać, krępować, a wydostanie się poza jego ramy może człowieka prawdziwie wyzwolić. Być może... Niemniej wyzwolenie, jakie jest udziałem bohaterów "Do utraty tchu", nie przekonuje mnie zbytnio, a nawet wydaje się raczej formą "zniewolenia", wbrew pozorom.



Nie zmienia to jednak faktu, że film, chociaż w swojej formie nieco nużący, mimo wszystko spodobał mi się. Niezwykle długa, słynna scena "łóżkowa", jest absolutnie wyśmienita. Ujęła mnie również czarująca Jean Seberg w roli zagubionej w życiu Patricii. Szczególnie spodobała mi się w scenie, w której robi miny, które "jej pasują". Przebijające zaś z kolejnych scen i pozostające bez odpowiedzi pytanie "Jak żyć?" pozostaje oczywiście zawsze ważne i zmusza do zastanowienia nad życiem własnym, co przecież jest bardzo korzystne.

Niezależnie zresztą od mojej opinii - film ten pozostaje po prostu lekturą obowiązkową. I słusznie.

niedziela, 8 lipca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom III "Strona Guermantes" część I "Strona Guermantes I"


Już poprzednia część powieści, za sprawą margrabiny de Villeparisis, Roberta de Saint-Loup czy barona de Charlus, ciążyła ku "stronie Guermantes" (w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych pozostających zdecydowanie bliżej "strony Swanna"). W tomie III, zatytułowanym "Strona Guermantes", rodzina Marcela przeprowadza się do skrzydła pałacu Guermantów, zaś młody bohater, już w I części III tomu, zapomina bez trudu o Albertynie i swoją miłość kieruje tym razem ku niedostępnej księżnej Orianie de Guermantes. Tak jak kiedyś regularnie zaciągał Franciszkę do Lasku Bulońskiego, by tam składać ukłony przed panią Swann, tak teraz każdego ranka przemierza trasę spaceru księżnej, by spotkać ją niby przypadkiem i co dzień z jednakim zdziwieniem słać jej pozdrowienie. Księżna jednak pozostaje obojętna, czy wręcz niechętna natrętowi, Marcel przypomina więc sobie nagle o swoim przyjacielu, Robercie, który mógłby mu się okazać, w jego próbach spodobania się i poznania księżnej, pomocny.

Z przypomnienia tego wynika cały istotny ustęp tej części powieści, kiedy to główny bohater wybiera się do małego miasteczka Doncieres, gdzie Saint-Loup odbywa swoją służbę wojskową. Znamienne jest, że chociaż Marcel jedzie do Doncieres jedynie w celu wyproszenia u Roberta, by ten pomógł mu poznać księżnę, to ostatecznie spędza on w tym miasteczku co najmniej dwa - trzy miesiące (jesienno-zimowe), zaprzyjaźnia się z żołnierzami, zainteresowuje wojskową taktyką i tajemnicą geniuszu co znamienitszych przywódców, przywiązuje się do tego miejsca i do atmosfery koszar, gdzie duch pragmatyzmu i zdrowia przydaje mu sił. To również przy okazji opisu podróży do Doncieres Proust pozwala sobie na rozbudowane wątki poboczne, które szczególnie mi się spodobały - jeden na temat snów, drugi - na temat życia w ciszy. I  kiedy w pięknych, poetyckich słowach opisuje on scenę, w której przygłuchemu człowiekowi wykipiałe mleko zalewa książkę i zegarek, czemu z politowaniem przygląda się stara służąca, trudno nie odnieść wrażenia, że w króciutkim tym epizodzie autor opowiada o sobie...

W Paryżu ma główny bohater okazję poznać kochankę Saint-Loupa, w której, ku swojemu największemu zdumieniu, rozpoznaje "Rachelę kiedy Pan", prostytutkę, którą odwiedzał w czasach, kiedy nieszczęśliwie kochał Gilbertynę. Tym samym młody bohater odkrywa, jak skrajnie odmienne znaczenie może mieć jedna osoba dla dwojga różnych ludzi, chociażby przyjaciół. Uderzające jest też to, że Saint-Loup jest kolejnym bohaterem powieści beznadziejnie zakochanym w kobiecie pozostającej na jego utrzymaniu, ale przewrotnej i rozpustnej. Miłość Swanna, Marcela czy Saint-Loupa ma za każdym razem twarz podobną i jest równie nieszczęśliwa...

Za namową ojca Marcel udaje się do salonu margrabiny de Villeparisis. Jest to jego kolejny krok na drodze ku "światu". W salonie tym spotyka on osobistości znane mu i nieznane - pośród znanych ambasadora de Norpois, który okazuje się żyć w zażyłości z margrabiną, Blocha, który po raz kolejny daje wyraz swej ignoracji i złego wychowania czy pana Legrandin, który obsypuje margrabinę pochlebstwami, starając się jednocześnei nie zauważać młodego Marcela, przed którym odgrywał wcześniej obojętnego na sprawy "świata". W salonie margrabiny pojawia się również księżna Oriana, która dzięki kilku ciepłym słowom Roberta, decyduje się okazać uprzejme zainteresowanie Marcelowi, co, zdaje się, całkiem odbiera mu mowę. W końcu - w czasie tego niezobowiązującego spotkania u pani Villeparisis, młody bohater po raz kolejny spotyka barona de Charlus, który prosi go, by wyszli razem i następnie, w długich i zawiłych zdaniach, składa mu enigmatyczną propozycję, wskutek której młodzieniec miałby się stać właścicielem bliżej nieokreślonych skarbów (intelektualnych? towarzyskich?), jakie baron zgromadził przez kilkadziesiąt lat swojego życia, podczas gdy wzamian miałby barona co dzień spotykać i być mu posłusznym - nie całkiem wiadomo, w jakim celu. Oczywiście wszystko wskazuje na to, że propozycja barona ma w sobie coś niewłaściwego, niemniej młody bohater będzie potrzebował jeszcze dużo czasu, aby się o tym przekonać, a póki co dość chętnie przystaje na propozycję barona, sam jednak nadal pozostaje głównie zainteresowany księżną Orianą.

Alfred Dreyfus
W tej części powieści wiele miejsca poświęca też Proust aferze Dreyfusa, która pod koniec XIX wieku podzieliła społeczeństwo francuskie. Dreyfus był francuskim oficerem żydowskiego pochodzenia, który w roku 1894 na podstawie spreparowanych dowodów został oskarżony o zdradę i zesłany na "Diabelską Wyspę" w Ameryce Południowej. W 1896 inny francuski oficer, Marie Georges Picquard odkrył fałszerstwo, a w 1898 Emil Zola fakt ten nagłośnił - opublikował bowiem oskarżający list otwarty do prezydenta Republiki Francuskiej w tej sprawie. Pod listem Zoli podpisało się wielu francuskich intelektualistów, m.in. Proust. Niemniej kolejne procesy rewizyjne utrzymywały wyrok oskarżający, a Zola został skazany za swój list na rok więzienia. Francuzi tymczasem podzielili się na dreyfusistów i antydreyfusistów i, jak można przeczytać u Prousta, linia podziału przebiegała przez wszystkie szczeble społecznej drabiny. Zwolenników i przeciwników rewzji procesu Dreyfusa znaleźć więc można zaróno w zamkniętych salonach, garnizonach wojskowych, jak i pośród służby. Z postawą antydreyfusistów wiązało się, w uproszczeniu, zamiłowanie do monarchii, klerykalizm i konserwatyzm, podczas gdy dreyfusiści wywodzili się ze środowisk bardziej liberalnych i antyklerykalnych. Sprawa Dreyfusa zaogniła również nastroje antysemickie w kraju. Na podstawie lektury Prousta odnoszę także wrażenie, że postawa antydreyfusitowska była zwyczajnie w dobrym tonie i u wielu jego bohaterów wynikała z prostego konformizmu.
Dreyfus został ułaskawiony w 1899 roku.

W ostatnich akapitach I części "Strony Guermantes" opisuje również Proust chorobę babki głównego bohatera. Wszystko wskazuje na to, że choruje ona na niewydolność nerek z białkomoczem, być może po prostu na przewlekłą chorobę nerek, która wchodzi właśnie w stadium schyłkowe, lekarze zaś zalecają jej kuracje mleczne lub bezmleczne i inne nie mniej bzdurne. Gdzieś tam na dnie duszy rozważam sobie, jak nieprawdopodobny postęp uczyniła medycyna w okresie zaledwie stu lat! Nie tylko medycyna rzecz jasna, ale nie o całym cywilizacyjnym postępie chcę pisać, a jedynie o tym, że w zakresie medycyny w tak krótkim czasie przesunęliśmy się od całkowitej ognoracji aż do atomizacji wiedzy, która jest tak rozległa, że jeden umysł nie jest jej w stanie ogarnąć...

Babka Marcela gaśnie w cierpieniu, a Proust opisuje to bardzo dotkliwie. Niebywałe, że jednocześnie pozwala on głównemu bohaterowi przyjmować skrajne postawy wobec cierpienia tak bliskiej mu osoby - od obezwładniającego współczucia po zniecierpliwienie. Oczywiście relację o tych wydarzeniach opowiada narrator, a więc - Marcel dojrzały, i z takiej perspektywy dostrzega on dziecięctwo i egoizm swojej ówczesnej postawy. Proust potrafi opisać to tak, że czytelnik jednocześnie współczuje i boleje nad cierpieniem babki Marcela, jak i z politowaniem lub mniejszym czy większym poirytowaniem przygląda się głównemu bohaterowi. Genialne!

A do tego jeszcze ustęp o "markizie klozetowej"! Rozśmiesza do łez! Zdumiewająca powieść...

niedziela, 1 lipca 2012

"Amores Perros"

Jak wiele można poświęcić w życiu dla szczęścia czy dla idei? I czy warto dla swoich marzeń poświęcać więzi z najbliższymi? Niepokojące pytania...
W filmie "Amores Perros" każdy bohater poświęca coś ważnego dla czegoś, za czym tęskni. Octavio marzy o szczęśliwym życiu z Susaną, żoną swojego brata - dla tego szczęscia gotów jest nasłać na brata bandytów, porzucić zrozpaczoną matkę. Jego miłość, początkowo czysta i inspirująca, przeistacza się w ślepe szaleństwo. Daniel, znużony swoim uporządkowanym życiem, małżeńskim kryzysem, dziećmi - decyduje się opuścić rodzinę dla pięknej kochanki. El Chivo opuszcza żonę i córkę dla idei, zostaje rebeliantem, trafia do więzienia, potem zaś jako wyrzutek społeczeństwa żyje w rozpaczliwej tęknocie za tymi, które kochał.

Te trzy historie, znacznie bardziej rozbudowane, mają za wspólny punkt wypadek samochodowy - krzyżują się w nim linie życia bohaterów należących do zupełnie różnych, istniejących obok siebie światów. Octavio, pochądzący z ubogiej rodziny utrzymywanej przez jego brata - złodzieja, zarabiał na wymarzone życie wystawiając swojego psa do walk psów. W dniu wypadku pies Octavia zostaje postrzelony przez właściciela drugiego walczącego psa, w odwecie Octavio rani bandytę nożem, a następnie pędzi ulicami Meksyku uciekając przed pragnącymi zemsty zbirami. Na skrzyżowaniu uderza on w samochód Valerii - długonogiej modelki, kochanki Daniela, z którym tego właśnie dnia rozpoczęła ona swoje nowe, "szczęśliwe" życie. Valeria wskutek wypadku doznaje licznych obrażeń, ostatecznie zaś - traci nogę... Świadkiem wypadku jest El Chivo, wędrujący ulicami miasta ze sforą swoich psów, które są dla niego jedynymi bliskimi istotami. Przygarnia on również rannego psa Octavia, co w sposób zasadniczy odmienić ma jego życie...

"Amores Perros" to film, który ogląda się z pełnym napięcia skupieniem, a po obejrzeniu nie sposób jest spokojnie zasnąć. Każda z opowiedzianych w nim historii jest intrygująca i angażująca. Guillermo Arriaga, autor scenariusza, opowiada te historie niechronologicznie, genialnie dawkując kolejne informacje, dzięki czemu nawet znając pewne wydarzenia z przyszłości, widz długo pozostaje niepewny, co one właściwe oznaczają. Tymczasem niestabilna kamera błąka się od jednej postaci do drugiej, chwyta jakgdyby przypadkiem drobne gesty, znaczące detale, przydając całemu obrazowi realności, a jednoczesnie pogłębiając niepokój, z jakim ten film się odbiera.

Meksyk ukazany jest oczywiście jako miasto kontrastów, mimo jednak tych kontrastów, ludzie na wszystkich szczeblach społecznej drabiny tak samo odczuwają lęk, rozczarowanie, stratę - wszyscy płaczą takimi samymi łzami...
 Trzy kolejne historie są też opowiedziane w nieprzypadkowej kolejności - pierwsza to opowieść o nastoletnim Octavio, który marzy o swoim przyszłym idealnym życiu, druga - historia Daniela, który w wieku ok. 40 lat, pozostawia swoje ułożone życie dla mrzonki o szczęściu u boku kochanki, w końcu ostatnia to historia El Chivo, człowieka bardzo dojrzałego, którego żona umiera, a dorosła córka go nie poznaje. W jednej z ostatnich scen El Chivo wyznaje córce (przez telefon, za pośrednictwem automatycznej sekretarki) swoje błędy - on już wie, czego w życiu nie należało poświęcać, jest jednak za późno, by to naprawić...


Film, z powodu swojego specyficznego, gorącego klimatu, pełnych wyracu scen, wartkiej akcji i niechronologicznej fabuły, przypomina mi bardzo twórczość Tarantino. Co go jednak zasadnoczo odróżnia, to zdecydowanie poważniejszy ton, odwoływanie się do ważnych i intymnych doświadczeń człowieka - ten film porusza, i dotyka spraw bardzo istotnych, które spotkać mogą nie tylko bandytów czy bogaczy zaludniających gorący Meksyk... I z tego powodu oraz dla pięknie poprowadzonej fabuły - brawa!

czwartek, 28 czerwca 2012

"Kontrolerzy"

"Kontrolerzy" - film, który z przyjemnością obejrzałam po raz trzeci - to pełnometrażowy debiut węgierskiego reżysera Nimroda Antala, który napisał również scenariusz do tego filmu.

Główny bohater, Bulcsu, ucieka do podziemnego świata metra przed swoim życiem "na powierzchni", gdzie pogubił się w pogoni za sukcesem, stracił siły, by udowadniać światu, że jest najlepszy. W metrze zatrudnia się jako kontroler i pracuje z grupą nieprzeciętnych dziwaków, wyrzutków społeczeństwa, nienawidzonych przez pasażerów, poniżanych przez pracodawcę, prześladowanych przez podziemnych huliganów. Bulcsu nigdy nie wychodzi na powierzchnię, spędza w metrze dnie i noce, sypia na zimnych posadzkach peronów. Swoją pracę wykonuje ze zdumiewającym spokojem, zdystansowany i silny - wydaje się poważany w tym specyficznym, podziemnym świecie.
Tymczasem w metrze grasuje tajemniczy, zakapturzony człowiek, który wpycha pasażerów pod koła rozpędzonych pociągów. Tożsamość mordercy do końca filmu pozostaje nieznana i chociaż z całą pewnością nie jest to Bulcsu, to tym bardziej niejasne jest, dlaczego morderca jest ubrany dokładnie tak samo, jak główny bohater filmu. Bulcsu zresztą wydaje się predestynowany do stoczenia walki z czarnym bohaterem, co jest przyczyną nękającego go, skrywanego niepokoju.
Oczywiście w filmie nie brakuje też wątku miłosnego, Bulcsu zakochuje się ślicznie w Szofi - dziewczynie przebranej za misia i, rzecz jasna, to miłość pomaga mu ostatecznie zmierzyć się z tajemniczym "Złym" i wydostać na powierzchnię.

Ten nieszablonowy obraz o dość banalnej w gruncie rzeczy fabule broni się doskonale absurdalnym, czarnym poczuciem humoru. Do prawdziwych perełek należą m.in.. sceny, w których nie całkiem normalni kontrolerzy daremnie próbują wyegzekwować bilety od nie mniej zwariowanych pasażerów. Rozbraja także pierwsza scena filmu, w której autentyczny dyrektor budapesztańskiego metra tłumaczy, iż zgodził się co prawda na realizację tego obrazu w przestrzeni metra, jednak wyraża nadzieję, że widzowie odróżniają rzeczywistość od fikcji i rozumieją, że prawdziwi kontrolerzy nie zachowują się "w ten sposób".

Kolejnym atutem filmu jest jego dziwna "uroda". Mimo, iż w sposób zamierzony ukazuje on świat metra z całą jego szpetotą i nie próbuje wcale upiększać swoich bohaterów, to jednak w tajemniczy sposób pozostaje urzekający. Zapewne przynajmniej częściowo za takie wrażenie odpowiada fakt, że bohaterowie filmu, mimo iż w życiu poważnie pogubieni (i częściowo z życia wykluczeni), pozostają jednak w gruncie sympatyczni  i wzruszający.

Bulcsu ucieka do świata metra przed swoim życiem, okazuje się jednak, że świat ten wcale nie jest wolny od zła. Nasuwa się prosty wniosek - że przed złem nie da się uciec, należy raczej się z nim mierzyć (co w końcu główny bohater czyni). Niemniej - gdyby Bulcsu przed swoim życiem nie uciekł, nie spotkałby ślicznej Szofi, bez której być może nigdy nie poradziłby sobie z prześladującym go demonem. W życiu nic nie jest całkiem proste...
Dla mnie ważne jest jeszcze inne przesłanie filmu - otóż nie warto wciąż udowadniać światu, że jest się najlepszym (można bowiem wówczas skończyć nieciekawie)...

Podsumowując - kolejny film, który bawi i krzepi - polecamy, polecamy...

śliczna Szofi - kolejna kobieta, która wyciąga mężczyznę z tarapatów

sobota, 16 czerwca 2012

"Billy Elliot"

Z moich blogowych zaległości został mi jeszcze "Billy Elliot" - film, który obejrzałam sobie z okazji urodzin. Mimo wielkiego nawału obowiązków po prostu zasiadłam tego dnia wieczorem w pufie (urodzinowej) przed telewizorem i obejrzałam ten przemiły film. Ależ to było dawno temu... szkoda słów.

Historia Billy'ego jest tak prosta, że aż niewiarygodna. Ten młody chłopiec mieszkający w ubogim, prowincjonalnym miasteczku górniczym, którego mała społeczność żyje w zgodzie z niepisanym, choć od lat niezmiennym kodeksem konwenansów, podejmuje trudną walkę o swoją pasję, którą jest... taniec. Billy, osierocony przez matkę, mieszka z ojcem i bratem - zaangażowanymi w toczący się właśnie strajk górnikami, oraz cierpiącą na demencję babcią. Delikatny i wrażliwy, "inny" - pozostaje samotnikiem, podczas gdy ojciec, chcąc wzmocnić w nim cechy męskie, posyła go na treningi boksu. Billy jednak pewnego dnia, zamiast na swoje zajęcia, trafia na lekcję baletu i wówczas odkrywa swoją pasję.

Jest więc ten uroczy film opowieścią o chłopcu, który aby sięgnąć po swoje marzenia, musi walczyć - ze stereotypami, ze swoimi słabościami, z niezrozumieniem u najbliższych. Jest to również historia o miłości, która pozostaje ponad uprzedzeniami, która odmienia - w końcu bowiem ojciec chłopca, a wraz z nim reszta rodziny, staje po jego stronie, zawierzając jego marzeniom. Dla mnie jednak jest to przede wszystkim historia talentu, który obudziwszy się w człowieku, wyznacza mu nieustannie kierunek, zmusza go do działania, czyni nieustępliwym w dążeniu do rozwijania się i realizowania swoich marzeń...

Na szczególną uwagę zasługuje Jamie Bell - odtwarzający trudną rolę Billy'ego. Dzięki nieszablonowej urodzie i, przede wszystkim, niezywkle ujmującemu charakterowi, jakim nasycił swojego bohatera, uczynił tę postać niebanalną, wiarygodną i angażującą. Co ciekawe, chłopiec ten zaczął tańczyć śladem swojej matki i babki i to za sprawą tańca właśnie dostał rolę w tym filmie, który przysporzył mu sławy. Taniec jego zaś, chociaż daleki od perfekcji i nie wolny od potknięć, pełen jest jednak pasji, która aż zdumiewa.

Podsumowując - "Billy Elliot" to cudny, pokrzepiający film, wyśmienity na urodziny i nieurodziny, po prostu wart obejrzenia.

wtorek, 12 czerwca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom II "W cieniu zakwitających dziewcząt" część II "Imiona miejscowości: Miejscowość"

Po raz kolejny piszę po dłuższej przerwie, powód jest mniej więcej taki sam jak ostatnio. Co więcej, tym razem znowu upłynęło trochę czasu od chwili, gdy zakończyłam lekturę tomu II i znowu niemało z jego treści już umknęło mojej zawodnej pamięci. Kto wie jednak, czy właśnie nie zaczyanją się dla mnie lepsze czasy...


Cabourg, miasteczko, które było ponoć "modelem" Balbec

II część II tomu nosi tytuł pozostający w relacji do tytułu części III tomu I, a mianowicie: "Imiona miejscowości: Miejscowość". W tej części powieści bowiem główny bohater spędza letnie wakacje w Balbec - nadmorskim miasteczku, o którym długo marzył, a które w końcu może zobaczyć na własne oczy i skonfrontować swoje marzenia (zrodzone z wyobrażeń, jakie jego płodnej wyobraźni podsuswało imię miejscowości) z rzeczywistością. Rzeczywistość ta oczywiście go zdumiewa - w miejsce wyobrażonych wzburzonych fal rozbijających się o szare mury gotyckiej katedry ogląda banalne, całkiem zwyczajne miasteczko oraz biało odzianych wczasowiczów snujących się wzdłuż digi pod wysokim i pogodnym niebem. Początkowo więc Balbec, odkrywszy przed nim tajemnicę (czy też - brak tajemnicy) swojego imienia, zawodzi go dotkliwie. Z czasem jednak optyka tego młodego wrażliwca się zmienia, to bowiem w Balbec przychodzi mu spotkać całą galerię osób, które odegrają w jego życiu bardzo ważne role, a pośród nich - gromadkę fascynujących, tytułowych "zakwitających dziewcząt"...


katedra Saint-Lo

Co ciekawe, Marcel w wyobraźni wydaje się wyprzedzać zdarzenia, które mają nastąpić. Już w drodze do Balbec marzy o spotkaniu z jasnowłosym artystą-wędrowcem, z którym się zaprzyjaźni, i z którym rozstanie się u stóp katedry Saint-Lo. Czy imię to (Saint-Lo) nie jest zapowiedzią imienia Roberta de Saint-Loup, potomka Guermantów, siostrzeńca margrabiny de Villeparisis, chłopca, który stanie się dla Marcela wiernym i oddanym przyjacielem wkrótce potem? Marcel wydaje się tę przyjaźń antycypować w swojej spragnionej wyobraźni, jednakże - kiedy jego marzenie ziszcza się - po raz kolejny doznaje zawodu. W towarzystwie przyjaciela czuje się znużony i osamotniony. Jest bowiem główny bohater Prousta, przynajmniej na tym etapie życia, człowiekiem w gruncie rzeczy niezdolnym do bliskości z innymi ludźmi, skoncentrowanym na sobie, rozmiłowanym w świecie swojej wyobraźni, a w relacjach z ludźmi zdaje się przede wszystkim smakować, kontemplować charaktery, pasje, ludzkie wdzięki i słabości, jakgdyby kolekcjonując to bogactwo doświadczeń jako materiał dla swojego przyszłego dzieła...

Podobnie, jak przewiduje Marcel zjawienie się w swoim życiu serdecznego przyjaciela, tak też po raz pierwszy usłyszawszy nazwisko Simonet, wie natychmiast, że należy ono do osoby, którą nieuchronnie pokocha. I na długo przed tym, jak w gromadce młodych panien, które zafascynowany obserwuje, zidentyfikuje w końcu ową Simonet, najpierw poszukuje jej na oślep, gorączkowo - poszukuje właścicielki owego tajemniczego, zapowiadającego mu nieokreślone słodycze, nazwiska. Gdy zaś w końcu poznaje Albertynę (nota bene - na podwieczorku u malarza Elstria - kolejnego ważnego bohatera), między tymi dwojgiem w tajemniczy sposób już od pierwszych chwil poznania zaczyna igrać miłość, która dopiero w przyszłości prawdziwie się narodzi.

Kolejnym ważnym boohaterem, który pojawia się już w I tomie jako przyjaciel Swanna, a także tajemniczy towarzysz pani Swann w Combray, teraz ukazuje się jako człowiek, który głównemu bohaterowi okazuje więcej zainteresowania, niż na to pozwlają granice konwenansu. Baron de Charlus, a dla Roberta - wuj Palamed, przejazdem odwiedza na chwilę panią de Villeparisis w Balbec. Na wskroś męski, surowy wobec zniewieściałości, niechętny mężczyznom, zwłaszcza młodym, odczuwa mimo wszystko (choć czy aby na pewno "mimo"?) wobec Marcela coś na kształt słabości, niestałej jednak, i jakgdyby wewnętrznie niespójnej, wskutek czego najpierw zaprasza go na herbatę, potem zaś udaje zaskoczenie jego przybyciem itd. Okazuje się też, że pod męską naturą barona kryje się kobieca wrażliwość, która między innymi podsuwa mu takie oto (bardzo moim zdaniem znamienne dla Prosuta) słowa: "Ależ ważne w życiu jest nie to, kogo się kocha (...) ważne to kochać."
Barona de Charlus, który w drugim tomie zawitał jedynie niejako przejazdem, poznamy jeszcze niewątpliwie o wiele lepiej w tomach kolejnych...

Najistoniejszym jednak z tych pierwszych, nadmorskich doświadczeń młodego bohatera było wkroczenie w bajeczny krąg młodych dziewcząt, pośród których Albertyna nie była jedyną, którą miał ochotę pokochać. Zachwycony ich świeżością, swobodą i ignorancją wynikłymi z młodości, Marcel przedkłada ich towarzystwo nad towarzystwo Roberta czy ukochanej babki. Przypatrując im się dostrzega ulotność ich wdzięku i lekkości, tak bardzo wrażliwy na nieubłagane zjawisko przemijania, widzi w ich rześkich rysach brzemię stopniowego starzenia się, którego nie unikną. I może właśnei dlatego z tak wielkim skupieniem i błogością przysiada w ich "cieniu" i zasłuchuje się w słodki szczebiot ich młodziutkich głosów...

I to by było na tyle na dziś. Nie mam siły więcej pisać - w obecnych czasach samo czytanie jest wyzwaniem, pisanie zaś szczegółowe - pozostaje niemożliwością. Proust tymczasem na każdej stronie swojego dzieła pozostawia jakąś myśl nurtującą, obserwację odkrywczą czy olśniewający obraz - ja nie jestem w stanie ustosunkować się do tego niezmierzonego bogactwa wątków. Nie o to zresztą chodzi.

Czas sięgnąć po trzeci tom...

niedziela, 22 kwietnia 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom II "W cieniu zakwitających dziewcząt" część I "Wokół pani Swann"

Mylił by się zasadniczo ten, kto by podejrzewał, że zabrakło mi sił czy cierpliwości do dalszego czytania. BYNAJMNIEJ - nie poddałam się!
Po prostu ostatnimi czasy cały mój potencjał twórczy (czy, w ogóle, intelektualny) pochłonęła praca nad pewnym projektem, który to projekt, w końcu, został napisany i leży sobie spokojnie w pokoju 218 i czeka na dalsze wypadki. A ja - mam urlop. I w końcu mogę nadrobić blogowe zaległości.

Pierwszą część II tomu skończyłam czytać jakieś dwa - trzy tygodnie temu i ten krótki (a intensywny) czas wystarczył, by wiele detali już mi umknęło (a detali, które składają się na każdy kolejny akapit "Prousta", jest mnóstwo). Przypominam jednocześnie, że te moje notatki nie są próbą streszczenia, czy kompletnej interpretacji tekstu, a jedynie zapiskami "wokół" lektury, próbami utrwalenia tego doświadczenia, jakim jest wspólne z autorem "poszukiwanie straconego czasu"...

II tom, o ślicznym tytule "W cieniu zakwitających dziewcząt" już od pierwszych zdań zaskakuje. Na samym początku lektury dowiadujemy się np., że "wybitny, znakomity uczony, jak Cottard, zawsze może być ozdobą stołu, ale Swann, ze swoją manią puszenia się i przechwalania byle znajomościami, jest pospolity bufon". Wkrótce potem autor wyjaśnia zdezorientowanemu czytelnikowi, że o tak gwałtowną zmianę charakterów przyprawiły jego bohaterów nowe okoliczności, w jakich się znaleźli, nowe role, jakie im przyszło pełnić - w przypadku Cottarda była to rola profesora medycyny, w przypadku zaś Swanna - rola męża Odety... Niemniej trudno jest oswoić się z tymi zmianami. Z drugiej strony przypomina mi to uwagę, jaką Proust umieścił już w I tomie powieści - że człowiek zmienia się w ciągu życia diametralnie, ale powoli, stopniowo, dzięki czemu może zachować poczucie jedności swojej osoby, a tylko od czasu do czasu, za sprawą książek, w których czas płynie znacznie szybciej i bohaterowie zmieniają się raptowniej, uświadamia sobie ze smutkiem, że jednak i jego to zjawisko niestałości dotyczy...

Język II tomu wydaje mi się też bardziej "krzaczasty" - częściej trafia się na zdania złożone tylokrotnie, że dopiero po skrupulatnym "rozłożeniu" ich w wyobraźni, można rozszyfrować ich sens. Niemniej nadal jest to język piękny, poetycki, zdumiewający  i jednocześnie pełen humoru, który przy tym czytaniu doceniam więcej niż wcześniej.

I część II tomu nosi tytuł "Wokół pani Swann", pozostajemy więc "w stronie Swanna". Najistotniejszym wątkiem tej części wydaje się miłość głównego bohatera do Gilberty, która najpierw jest mu niedostępna, później, niezrozumiałym zrządzeniem opatrzności, staje się bliską jego przyjaciółką, skutkiem czego jego miłość niejako "traci cel" i stopniowo (powoli i w cierpieniu) gaśnie, a właściwie "zostaje ugaszona" podjętą przez chłopca decyzją nie widywania się więcej z ukochaną. Tym samym Proust po raz kolejny już wykazuje, że "nie ma (...) szczęśliwych rozwiązań dla uczucia mającego tę właściwość, że wszelkie uczynienie mu zadość przesuwa jedynie ból w inne miejsce" oraz że "nie może być spokoju w miłości, gdyż to, cośmy uzyskali, jest zawsze tylko nowym punktem wyjścia dla większych pragnień". Miłość u Prousta jest tęsknotą, marzeniem, jest niezaspokojeniem per definitionem. Miłość "spełniona" - ginie...
W wątku miłości do Gilberty zwraca jeszcze uwagę fakt, że ta młoda kobietka pozostaje dla czytelnika zagadką nie mniejszą, niż jest nią dla zakochanego w niej bohatera. Nie wiemy właściwie, czym się Gilberta kieruje, zapraszając Marcela do swojego życia, jakimi go darzy uczuciami, czy, w dalszym ciągu wydarzeń, martwi się chociaż trochę postanowionym przez niego nagłym zerwaniem stosunków. I nie ma to chyba większego znaczenia, bo, podobnie jak w "Miłości Swanna", tutaj również najistotniejszym przedmiotem zainteresowania autora wydaje się sama miłość, nie zaś osoba, ku której ta miłość jest skierowana.
A jest ta pierwsza miłość niewątpliwie zapowiedzią późniejszej miłości - miłości do Albertyny, co w kilku miejscach tej części jest wyraźnie zasygnalizowane.

Zerwawszy kontakty z Gilbertą, Marcel pozostaje w (zdumiewającej!) zażyłości z jej matką i "bywa" w jej salonie, tym samym czyni swoje pierwsze kroki na drodze ku "światu". Początkowo celem jego pozostaje Gilberta - oddaliwszy się od niej, chce nadal pozostawać w pobliżu, pragnie też, by wieści o nim docierały do niej i w bliskości pani Swann chłopiec umacnia się w swoim cierpieniu, z upływem jednak czasu, jak to z perspektywy odległej przyszłości Marcel wspomina, więcej radości czerpie on z towarzystwa eleganckiej, choć nie szczególnie inteligentnej pani Swann niż odczuwa cierpienia z niewidywania Gilberty.

Dużo miejsca poświęca również autor w tej części powieści zagadnieniu sztuki. Marcel po raz pierwszy widzie Bermę w roli Fedry, w salonie pani Swann poznaje zaś osobiście swego ukochanego Bergotte'a (którego fizjonomia przyprawia chłopca w bezgraniczny zawód), w końcu w części tej kilkukrotnie główny bohater rozpacza nad swoją twórczą niemocą, nad intelektualną pustką, która nie pozwala mu pisać, choć tak bardzo czuje się ku temu powołany. Chłopiec w kontakcie ze sztuką szuka "prawd należących do świata realniejszego niż ów, w którym przebywa", teatr jest dla niego prawdziwą świątynią Piękna i aby zgłębić artyzm Bermy, pragnąłby zatrzymać czas, studiować każdą chwilę jej gry. Rzeczywistość nieco go rozczarowuje - widowisko dokonuje się, następuje po nim burza oklasków i każdy odchodzi w swoją stronę, a pytania o istotę piękna, o prawdę itd. pozostają w głowie chłopca bez odpowiedzi. Szybko jednak jego estetyczno-intelektualny niedosyt karmi się entuzjastycznymi opiniami ludzi przez niego poważanych i tym samym utwierdza on w sobie zachwyt nad Bermą - zachwyt ten jest więc skutkiem pewnego intelektualnego wysiłku, tak jednak być może kształtuje się w młodym człowieku tzw. "smak"... W akapitach poświęconych Bergotte'owi po raz kolejny trudno nie mieć wrażenia, że Proust pisze, przynajmniej częściowo, o sobie samym. Kto wie, czy w słowach, które padają z ust ambasadora de Norpois: "żadnej akcji - albo bardzo mało - ale zwłaszcza żadnego ciężaru gatunkowego" oraz "mamy prawo żądać od pisarza, aby był czymś więcej niż pięknoduchem" czy w końcu "to bardzo mdłe, bardzo wątłe, bardzo niemęskie" - kto wie, czy w słowach tych autor nie odnosi się do krytyki, z jaką sam się spotkał. Dalej zaś pojawia się refleksja, że prawdziwie genialny pisarz to ten, który jest inny, stąd nie może się on spotkać ze zrozumieniem wśród jemu współczesnych - rozumie go dopiero to pokolenie, w którego młode, rozwijające się umysły, wsączyła się genialna myśl zawarta w jego dziełach. Przy okazji Bergotte'a pisze też Proust: "Geniusz polega tu na sile odbijającej, nie na swoistej wartości odbijanego przedmiotu". Szczególnie (pozwolę sobie dodać od siebie), iż każdy przedmiot odbijany, może, ukazany pod odpowiednim kątem, nabrać wartości zupełnie nieoczekiwanej.

Jest w tej części jeszcze mnóstwo innych wątków (np. o tym, że Swann w tym okresie kochał inną kobietę albo o tym, że młody Marcel swój żal za Gilbertą koił w ramionach kurtyzan) i refleksji (np. o tym, że upływanie czasu umyka nam podobnie, jak fakt krążenia Ziemi wokół własnej osi, czy też o tym, że wypowiadane przez nas słowa rzadko trafiają od razu, nienaruszone, do ich odbiorcy - o ile w ogóle nasza intencja stanie mu się jasna, to i tak nie wcześniej niż dopiero po dłuższym czasie) - nie pomieszczę ich tutaj (podobnie jak nie mieszczą się one w mojej pamięci), a w zamian chętnie zakończę w tym miejscu pisanie, na rzecz - czytania...
(i postaram się uniknąć podobnych przerw w przyszłości)

"Osiem i pół"

Niestety, przy moim obecnym trybie życia coraz trudniej jest znaleźć czas na pisanie. W związku z tym od dnia, w którym oglądałyśmy "ósmy i pół" film Felliniego minęło już kilka miesięcy i obraz ten, choć niezwykły, zaciera się w mojej pamięci... Nie prędko jednak będę miała czas, aby ponownie go obejrzeć (choć jest to niewątpliwie konieczne, pod tym względem film ten przypomina książkę, której nie sposób "ogarnąć" w pierwszym czytaniu), stąd napiszę po prostu o tym, co jeszcze pamiętam...

"Osiem i pół" to, w moim odczuciu, film z epoki nieodwołalnie minionej, z czasów, kiedy kino pozostawało w bliskości z filozofią, z literaturą, kiedy reżyser mógł w sposób niewymuszony posługiwać się językiem symboli, a widz nawykły był nie tylko odbierać, ale również interpretować oglądane obrazy. Filmy takie ogląda się ze skupieniem i wnikliwością, smakuje się je, kontempluje...

Główny bohater filmu, reżyser Guido, przechodzi okres niemocy twórczej. Jako że jednocześnie podupada nieco na zdrowiu, zostaje wysłany do sanatorium (w miejscu tym film przypomina nieco "Czarodziejską Górę", kuracjusze w uzdrowisku oddają się błotnym kąpielom, piją wodę święconą, a poza tym przez cały czas nie robią nic konkretnego, atmosfera zaś jest odrobinę nierealna, teatralna i niepokojąca). W ustroniu tym biednego Guido odnajdują jednak wszyscy ci, wobec których ma różne zobowiązania - aktorzy oczekujący wskazówek odnośnie ich nienapisanych ról, wścibscy dziennikarze, bezlitosny krytyk, zniecierpliwiony producent, żona, kochanka itd. Guido lawiruje pośród nich odgrywając usilnie rolę człowieka sukcesu, podczas gdy w środku rozpaczliwie poszukuje - czego? Być może natchnienia, lecz niewykluczone, że raczej - prawdy - o sobie, o sensie życia, o istocie tworzenia...

Film jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziany - przez cały czas nie do końca wiadomo, czy kolejne sceny toczą się w prawdziwym świecie, czy jedynie w wyobraźni Guido i czy są jego marzeniami, natchnieniami, wspomnieniami czy też może snami. Taki zabieg daje widzowi poczucie wkroczenia w niedostępny obszar czyjegoś osobistego doświadczania świata. Jednocześnie jednak uwydatnia nieuniknioną samotność człowieka pośród ludzi...

Pamiętam też, że uwagę moją zwróciło w tym filmie równoległe funkcjonowanie dwóch obcych sobie światów - świata kobiet i świata mężczyzn. Kobiety "mijają się" z mężczyznami w rozmowie, myślą innymi kategoriami, żyją dla innych spraw. Guido, pozostając pod ogromnym wpływem kobiet od wczesnych lat dzieciństwa, jednocześnie tych kobiet nie rozumie, traktuje je przedmiotowo, co zresztą ostatecznie okazuje się dla niego zgubne. Doświadczenie kobiecości i męskości jest tak radykalnie odmienne, że dla każdej ze stron ta druga strona pozostaje zagadką nie do przeniknięcia...

I tyle pozwala mi napisać moja krucha pamięć. To zatrważające, jak wszystkie nasze doświadczenia, chociażby najwznioślejsze, obracają się w pył, o ile nie zapiszą się na czas dłuższy w pamięci. A pamięć przecież też nie jest zjawiskiem trwałym...

A do filmu Felliniego z pewnością jeszcze wrócę...