niedziela, 22 kwietnia 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom II "W cieniu zakwitających dziewcząt" część I "Wokół pani Swann"

Mylił by się zasadniczo ten, kto by podejrzewał, że zabrakło mi sił czy cierpliwości do dalszego czytania. BYNAJMNIEJ - nie poddałam się!
Po prostu ostatnimi czasy cały mój potencjał twórczy (czy, w ogóle, intelektualny) pochłonęła praca nad pewnym projektem, który to projekt, w końcu, został napisany i leży sobie spokojnie w pokoju 218 i czeka na dalsze wypadki. A ja - mam urlop. I w końcu mogę nadrobić blogowe zaległości.

Pierwszą część II tomu skończyłam czytać jakieś dwa - trzy tygodnie temu i ten krótki (a intensywny) czas wystarczył, by wiele detali już mi umknęło (a detali, które składają się na każdy kolejny akapit "Prousta", jest mnóstwo). Przypominam jednocześnie, że te moje notatki nie są próbą streszczenia, czy kompletnej interpretacji tekstu, a jedynie zapiskami "wokół" lektury, próbami utrwalenia tego doświadczenia, jakim jest wspólne z autorem "poszukiwanie straconego czasu"...

II tom, o ślicznym tytule "W cieniu zakwitających dziewcząt" już od pierwszych zdań zaskakuje. Na samym początku lektury dowiadujemy się np., że "wybitny, znakomity uczony, jak Cottard, zawsze może być ozdobą stołu, ale Swann, ze swoją manią puszenia się i przechwalania byle znajomościami, jest pospolity bufon". Wkrótce potem autor wyjaśnia zdezorientowanemu czytelnikowi, że o tak gwałtowną zmianę charakterów przyprawiły jego bohaterów nowe okoliczności, w jakich się znaleźli, nowe role, jakie im przyszło pełnić - w przypadku Cottarda była to rola profesora medycyny, w przypadku zaś Swanna - rola męża Odety... Niemniej trudno jest oswoić się z tymi zmianami. Z drugiej strony przypomina mi to uwagę, jaką Proust umieścił już w I tomie powieści - że człowiek zmienia się w ciągu życia diametralnie, ale powoli, stopniowo, dzięki czemu może zachować poczucie jedności swojej osoby, a tylko od czasu do czasu, za sprawą książek, w których czas płynie znacznie szybciej i bohaterowie zmieniają się raptowniej, uświadamia sobie ze smutkiem, że jednak i jego to zjawisko niestałości dotyczy...

Język II tomu wydaje mi się też bardziej "krzaczasty" - częściej trafia się na zdania złożone tylokrotnie, że dopiero po skrupulatnym "rozłożeniu" ich w wyobraźni, można rozszyfrować ich sens. Niemniej nadal jest to język piękny, poetycki, zdumiewający  i jednocześnie pełen humoru, który przy tym czytaniu doceniam więcej niż wcześniej.

I część II tomu nosi tytuł "Wokół pani Swann", pozostajemy więc "w stronie Swanna". Najistotniejszym wątkiem tej części wydaje się miłość głównego bohatera do Gilberty, która najpierw jest mu niedostępna, później, niezrozumiałym zrządzeniem opatrzności, staje się bliską jego przyjaciółką, skutkiem czego jego miłość niejako "traci cel" i stopniowo (powoli i w cierpieniu) gaśnie, a właściwie "zostaje ugaszona" podjętą przez chłopca decyzją nie widywania się więcej z ukochaną. Tym samym Proust po raz kolejny już wykazuje, że "nie ma (...) szczęśliwych rozwiązań dla uczucia mającego tę właściwość, że wszelkie uczynienie mu zadość przesuwa jedynie ból w inne miejsce" oraz że "nie może być spokoju w miłości, gdyż to, cośmy uzyskali, jest zawsze tylko nowym punktem wyjścia dla większych pragnień". Miłość u Prousta jest tęsknotą, marzeniem, jest niezaspokojeniem per definitionem. Miłość "spełniona" - ginie...
W wątku miłości do Gilberty zwraca jeszcze uwagę fakt, że ta młoda kobietka pozostaje dla czytelnika zagadką nie mniejszą, niż jest nią dla zakochanego w niej bohatera. Nie wiemy właściwie, czym się Gilberta kieruje, zapraszając Marcela do swojego życia, jakimi go darzy uczuciami, czy, w dalszym ciągu wydarzeń, martwi się chociaż trochę postanowionym przez niego nagłym zerwaniem stosunków. I nie ma to chyba większego znaczenia, bo, podobnie jak w "Miłości Swanna", tutaj również najistotniejszym przedmiotem zainteresowania autora wydaje się sama miłość, nie zaś osoba, ku której ta miłość jest skierowana.
A jest ta pierwsza miłość niewątpliwie zapowiedzią późniejszej miłości - miłości do Albertyny, co w kilku miejscach tej części jest wyraźnie zasygnalizowane.

Zerwawszy kontakty z Gilbertą, Marcel pozostaje w (zdumiewającej!) zażyłości z jej matką i "bywa" w jej salonie, tym samym czyni swoje pierwsze kroki na drodze ku "światu". Początkowo celem jego pozostaje Gilberta - oddaliwszy się od niej, chce nadal pozostawać w pobliżu, pragnie też, by wieści o nim docierały do niej i w bliskości pani Swann chłopiec umacnia się w swoim cierpieniu, z upływem jednak czasu, jak to z perspektywy odległej przyszłości Marcel wspomina, więcej radości czerpie on z towarzystwa eleganckiej, choć nie szczególnie inteligentnej pani Swann niż odczuwa cierpienia z niewidywania Gilberty.

Dużo miejsca poświęca również autor w tej części powieści zagadnieniu sztuki. Marcel po raz pierwszy widzie Bermę w roli Fedry, w salonie pani Swann poznaje zaś osobiście swego ukochanego Bergotte'a (którego fizjonomia przyprawia chłopca w bezgraniczny zawód), w końcu w części tej kilkukrotnie główny bohater rozpacza nad swoją twórczą niemocą, nad intelektualną pustką, która nie pozwala mu pisać, choć tak bardzo czuje się ku temu powołany. Chłopiec w kontakcie ze sztuką szuka "prawd należących do świata realniejszego niż ów, w którym przebywa", teatr jest dla niego prawdziwą świątynią Piękna i aby zgłębić artyzm Bermy, pragnąłby zatrzymać czas, studiować każdą chwilę jej gry. Rzeczywistość nieco go rozczarowuje - widowisko dokonuje się, następuje po nim burza oklasków i każdy odchodzi w swoją stronę, a pytania o istotę piękna, o prawdę itd. pozostają w głowie chłopca bez odpowiedzi. Szybko jednak jego estetyczno-intelektualny niedosyt karmi się entuzjastycznymi opiniami ludzi przez niego poważanych i tym samym utwierdza on w sobie zachwyt nad Bermą - zachwyt ten jest więc skutkiem pewnego intelektualnego wysiłku, tak jednak być może kształtuje się w młodym człowieku tzw. "smak"... W akapitach poświęconych Bergotte'owi po raz kolejny trudno nie mieć wrażenia, że Proust pisze, przynajmniej częściowo, o sobie samym. Kto wie, czy w słowach, które padają z ust ambasadora de Norpois: "żadnej akcji - albo bardzo mało - ale zwłaszcza żadnego ciężaru gatunkowego" oraz "mamy prawo żądać od pisarza, aby był czymś więcej niż pięknoduchem" czy w końcu "to bardzo mdłe, bardzo wątłe, bardzo niemęskie" - kto wie, czy w słowach tych autor nie odnosi się do krytyki, z jaką sam się spotkał. Dalej zaś pojawia się refleksja, że prawdziwie genialny pisarz to ten, który jest inny, stąd nie może się on spotkać ze zrozumieniem wśród jemu współczesnych - rozumie go dopiero to pokolenie, w którego młode, rozwijające się umysły, wsączyła się genialna myśl zawarta w jego dziełach. Przy okazji Bergotte'a pisze też Proust: "Geniusz polega tu na sile odbijającej, nie na swoistej wartości odbijanego przedmiotu". Szczególnie (pozwolę sobie dodać od siebie), iż każdy przedmiot odbijany, może, ukazany pod odpowiednim kątem, nabrać wartości zupełnie nieoczekiwanej.

Jest w tej części jeszcze mnóstwo innych wątków (np. o tym, że Swann w tym okresie kochał inną kobietę albo o tym, że młody Marcel swój żal za Gilbertą koił w ramionach kurtyzan) i refleksji (np. o tym, że upływanie czasu umyka nam podobnie, jak fakt krążenia Ziemi wokół własnej osi, czy też o tym, że wypowiadane przez nas słowa rzadko trafiają od razu, nienaruszone, do ich odbiorcy - o ile w ogóle nasza intencja stanie mu się jasna, to i tak nie wcześniej niż dopiero po dłuższym czasie) - nie pomieszczę ich tutaj (podobnie jak nie mieszczą się one w mojej pamięci), a w zamian chętnie zakończę w tym miejscu pisanie, na rzecz - czytania...
(i postaram się uniknąć podobnych przerw w przyszłości)

"Osiem i pół"

Niestety, przy moim obecnym trybie życia coraz trudniej jest znaleźć czas na pisanie. W związku z tym od dnia, w którym oglądałyśmy "ósmy i pół" film Felliniego minęło już kilka miesięcy i obraz ten, choć niezwykły, zaciera się w mojej pamięci... Nie prędko jednak będę miała czas, aby ponownie go obejrzeć (choć jest to niewątpliwie konieczne, pod tym względem film ten przypomina książkę, której nie sposób "ogarnąć" w pierwszym czytaniu), stąd napiszę po prostu o tym, co jeszcze pamiętam...

"Osiem i pół" to, w moim odczuciu, film z epoki nieodwołalnie minionej, z czasów, kiedy kino pozostawało w bliskości z filozofią, z literaturą, kiedy reżyser mógł w sposób niewymuszony posługiwać się językiem symboli, a widz nawykły był nie tylko odbierać, ale również interpretować oglądane obrazy. Filmy takie ogląda się ze skupieniem i wnikliwością, smakuje się je, kontempluje...

Główny bohater filmu, reżyser Guido, przechodzi okres niemocy twórczej. Jako że jednocześnie podupada nieco na zdrowiu, zostaje wysłany do sanatorium (w miejscu tym film przypomina nieco "Czarodziejską Górę", kuracjusze w uzdrowisku oddają się błotnym kąpielom, piją wodę święconą, a poza tym przez cały czas nie robią nic konkretnego, atmosfera zaś jest odrobinę nierealna, teatralna i niepokojąca). W ustroniu tym biednego Guido odnajdują jednak wszyscy ci, wobec których ma różne zobowiązania - aktorzy oczekujący wskazówek odnośnie ich nienapisanych ról, wścibscy dziennikarze, bezlitosny krytyk, zniecierpliwiony producent, żona, kochanka itd. Guido lawiruje pośród nich odgrywając usilnie rolę człowieka sukcesu, podczas gdy w środku rozpaczliwie poszukuje - czego? Być może natchnienia, lecz niewykluczone, że raczej - prawdy - o sobie, o sensie życia, o istocie tworzenia...

Film jest w bardzo ciekawy sposób opowiedziany - przez cały czas nie do końca wiadomo, czy kolejne sceny toczą się w prawdziwym świecie, czy jedynie w wyobraźni Guido i czy są jego marzeniami, natchnieniami, wspomnieniami czy też może snami. Taki zabieg daje widzowi poczucie wkroczenia w niedostępny obszar czyjegoś osobistego doświadczania świata. Jednocześnie jednak uwydatnia nieuniknioną samotność człowieka pośród ludzi...

Pamiętam też, że uwagę moją zwróciło w tym filmie równoległe funkcjonowanie dwóch obcych sobie światów - świata kobiet i świata mężczyzn. Kobiety "mijają się" z mężczyznami w rozmowie, myślą innymi kategoriami, żyją dla innych spraw. Guido, pozostając pod ogromnym wpływem kobiet od wczesnych lat dzieciństwa, jednocześnie tych kobiet nie rozumie, traktuje je przedmiotowo, co zresztą ostatecznie okazuje się dla niego zgubne. Doświadczenie kobiecości i męskości jest tak radykalnie odmienne, że dla każdej ze stron ta druga strona pozostaje zagadką nie do przeniknięcia...

I tyle pozwala mi napisać moja krucha pamięć. To zatrważające, jak wszystkie nasze doświadczenia, chociażby najwznioślejsze, obracają się w pył, o ile nie zapiszą się na czas dłuższy w pamięci. A pamięć przecież też nie jest zjawiskiem trwałym...

A do filmu Felliniego z pewnością jeszcze wrócę...