piątek, 27 lipca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom III "Strona Guermantes" część II "Strona Guermantes II"

Część II "Strony Guermantes" składa się z dwóch rozdziałów, pozostających ze sobą w uderzającym kontraście. Pierwszy, stosunkowo krótki rozdział poświęcony jest chorobie i śmierci babki Marcela. Z każdym kolejnym akapitem, babka, coraz bardziej zniewolona przez swoje chore ciało, stopniowo oddala się od rzeczywistości, zapada się w mrok swojego cierpienia. Przy jej łożu czuwa zrozpaczona córka (matka Marcela). To, co najbardziej mnie uderzyło w tej części powieści, to że reszta rodziny, a także przyjaciół, którzy odwiedzają dom w tych smutnych chwilach, jest wyłączona z tajemnicy cierpienia tych dwóch kobiet. Każda z nich pozostaje nieskończenie samotna w swoim smutku, lęku, boleści. Inni ludzie, czy mają więcej czy mniej taktu, czy są w bliższej czy dalszej relacji z rodziną, pozostają jednak "na zewnątrz", nadal żyją sprawami "tego świata". Jest to, w moim odczuciu, bardzo trafna i wnikliwa obserwacja człowieczego losu - w cierpieniu człowiek pozostaje sam, nie jest to bowiem doświadczenie, którym można się z kimś podzielić. Rodzina Marcela czuwająca przy łożu śmierci babki przypomina mi bardzo apostołów "czuwających", kiedy Jezus się modlił. Oni również nie potrafili wkroczyć w Jego tajemnicę, pozostali "na zewnątrz".
Drugi rozdział II części bulwersuje odrobinę, wydarzenia bowiem w nim opisane mają miejsce na krótko po śmierci babki, kiedy to Marcel, korzystając z nieobecności rodziców, którzy wyjechali do Combray, spędza czas na czczych przyjemnościach. Najpierw wyczekuje więc spotkania z panną Stermaria, spodziewając się, iż odda mu się ona bez oporu, a w międzyczasie bez skrępowania przyjmuje u siebie Albertynę, która również przychodzi do niego uległa i gotowa dać mu wszystko, czego zapragnie. Co powoduje Albertyną? To oczywiście pozostaje zagadką. Marcel w każdym razie do tego stopnia pochłonięty jest marzeniem o miłości do panny Stermaria, że Albertynę traktuje przedmiotowo, prosi ją nawet, by pomogła mu przygotować menu na wyczekiwane spotkanie z kochanką. Panna Stemraria jednak w ostatniej chwili odwołuje kolację - pragnienie miłości, niezaspokojone, będzie musiało znaleźć spełnienie gdzie indziej, u boku innej (chociaż już bliskiej) kobiety... To jednak nie w tym tomie...
W międzyczasie, z trudnych do wyjaśnienia przyczyn, księżna de Guermantes zaprasza Marcela na kolację. Tym samym niespodzianie wkracza on w owiany tajemnicą świat pałacu Guermantes, tak nierealny i upragniony w I części tego tomu. Rzeczywistość jednak po raz kolejny rozczarowuje wyobraźnię głównego bohatera ("z nazwiskami osób jest jak z nazwami miejscowości" - komentuje on w nawiasie). Zebrani w salonie Oriany światowcy okazują się nie różnić w niczym od zwykłych ludzi, umiarkowanie inteligentni, często wręcz naiwni, nudni i złośliwi - przyprawiają Marcela o kolejny zawód. Bardzo znamienna jest scena, w której młody bohater, na samym początku swojej wizyty u pani de Guermantes, zostaje zaproszony do pokoju, w którym powieszone są obrazy Elstira. Studiując je Marcel traci poczucie upływającego czasu, spóźnia się na kolację przeszło trzy kwadranse. Sztuka bowiem jest tym, co prawdziwie go pochłania, czym karmi się jego intelekt. W sztuce poszukuje Marcel prawdy...
Podobnie jednak, jak w Balbec, tak w salonie Oriany doznawszy najpierw zawodu, młody bohater rozsmakowuje się następnie w obcowaniu z ludźmi, w których języku, wychowaniu, poglądach odkrywa on od wieków niezmienne tradycje, świadectwo długiej historii arystkoratycznych rodzin, z których wywodzą się goście państwa Guermantes. Odnajdue on jednocześnie walor intelektualny, jak i estetyczny, w odkrywaniu rysów typowych dla poszczególnych rodów, w łączeniu nazwisk z wyobrażonymi przypisanymi im posiadłościami i tradycjami.
Ja muszę na marginesie wyznać, iż w salonie księżnej Guemrantes, jak za każdym poprzednim czytaniem, pogubiłam się pośród nawisk i tytułów. Nadal nie rozróżniam diuszess, księżnych i księżniczek krwi, mylą mi się książęta i baronowie, a obraz salonu, w którym złośliwości pod adresem nieobecnych przeplatają się z wzajemnymi, sztucznynymi grzecznościami zebranych, nuży mnie i zniechęca odrobinę. Opis kolacji u księżnej Guermantes wraz z narosłymi wokół niej refleksjami tyczącymi Guermnatów, Courvoisierów oraz anegdotami ilustrującymi te refleksje, rozciąga się na przestrzeni prawie 150-ciu stron!
Z drugiej strony nie mogę nie docenić, jak pięknie i głęboko odmalowuje Proust charaktery, pełne sprzeczności. Intelekt i erudycja nie przeszkadzają księżnej Orianie być w oczach Marcela nieco ograniczoną, a w dziedzinie sztuki wręcz zacofaną. Niemniej Marcel delektuje się stylem Guermantów w wypowiedziach księżnej, której główną ambicją jest zaskakiwać i zdumiewać, stąd swoje poglądy formułuje ona przede wszystkim tak, by przeczyły przekonaniom jej rozmówców. Mąż Oriany, książe Błażej, nie kocha swojej żony i jest dla niej okrutny, jednak ceni ją zarazem za jej towarzyski blichtr i w rozmowie chętnie prowokuje ją do żartów, które następnie, rozpromieniony, powtarza.
Drugi aspekt prozy Prousta,  który zwrócił moją uwagę, to że autor przygląda się każdemu gestowi, przysłuchuje każdemu słowu, które pada z ust bohaterów, i interpretuje je. Tym samym przypomina czytelnikowi, że w rzeczywistości nie ma gestów nieznaczących, nie ma pustych słów - za wszystkim, co czynimy i co czynią ludzie wokół nas, kryją się jakieś intencje - bardziej lub mniej nam znane.
W tym świetle charakter człowieka staje się zjawiskiem dynamicznym, nieustannie zmiennym, niesłychanie złożonym i ujawniającym się jedynie po części w gestach, słowach, które uchylają nam rąbka wielkiej tajemnicy, jaka się za nimi kryje.

Robert de Montesquiou -
człowiek, który był inspiracją dla
postaci barona de Charlus
Na kolacji u Oriany nie kończy się jednak ta część powieści. Następnie bowiem Marcel składa wizytę baronowi de Charlus, który go na to spotkanie zaprosił. W tym momencie dochodzi do dziwacznej i rażącej sceny, która mogłaby być zrozumiała, gdyby się rozegrała między dwojgiem kochanków, ale nie - między mężczyzną w kwiecie wieku a wkraczającym w życie młodzieńcem, których w dodatku dotychczas nie łączyły bliskie stosunki. Baron przyjmuje Marcela wściekły i rożalony, w przypływie wściekłego gniewu, którego wzbrania się tłumaczyć, krzyczy na swojego gościa, robi mu niezrozumiałe wyrzuty, w końcu zapewnia, że "między nimi już skończone". Na co Marcel z kolei chwyta cylinder barona i kopie go, drze na strzępy, po czym wybiega z pokoju. Baron znowu goni go, zatrzymuje w sieni i tłumaczy, że karci go tak mocno, gdyż tak mocno go kocha (!) itd. itd. Ostatecznie baron de Charlus deklaruje, że ich stosunki są już zerwane, niemniej odwozi chłopca aż pod dom i z widocznym żalem żegna... Przypominam sobie, jak we wstępie do I tomu Żeleński-Boy cytuje słowa Prousta: "Kiedy zjawi się Charlus, wszyscy się odwrócą ode mnie". Zaczynam rozumieć jego objawy - chociaż bowiem w tym tomie autor dopiero zaczyna ujawniać prawdziwe oblicze tego kontrowersyjnego bohatera, już budzi on niepokój...
Część drugą tomu III wieńczy bardzo charakterystyczna, teatralna wręcz scenka rozgrywająca się w pałacu Guermantów, gdzie Marcel przychodzi jednego dnia z wieczora, by upewnić się, że zaproszenie na raut, jakie dostał od księżnej Marii, nie jest pomyłką. W tym samym czasie wpada również z wizytą Swann, który podarowuje Orianie fotografię przdestawiającą odbitki monet zakonu maltańskiego. Książe Błażej i Oriana szykują się na proszony obiad, po którym planują udać się raut u księżnej Marii i jeszcze na bal kostiumowy. W planach tych może im przeszkodzić śmierć kuzyna księcia Błażeja, która sprowadziłaby na nich przymusową żałobę. Stąd książe dokłada wszelich starań, by nie móc dowiedzieć się o śmierci kuzyna zbyt wcześnie i bardzo spieszy się na obiad. Przez chwilę jednak spotykają się wszyscy razem - Marcel (w roli przede wszystkim obserwatora), Błażej, Oriana i Swann. W pewnym momencie Oriana zaprasza Swanna na wspólną podróż do Włoch, która ma się odbyć aż za dziesięć miesięcy. Swann odpowiada, że nie będzie to możliwe, a ponieważ Oriana domaga się wyjaśnień, ten nagle wyznaje, iż jest śmiertelnie chory i zostało mu raptem kilka miesięcy życia. Wyznanie to zupełnie nie mieści się w "kodeksie światowym" księżnej, która staje wobec niego zdumiona i bezradna, podczas gdy książe wścieka się, gdyż taki kierunek rozmowy może przeszkodzić jego planom na wieczór. Stąd nieporuszony i zły pospiesza żonę, by już jak najszybciej zbierała się do wyjścia - do czasu jednak, gdy nagle odkrywa, że założyła ona buty nie pasujące w jego mniemaniu do sukni. Wówczas natychmiast każe jej, rozpaczliwie zażenowanej, wracać i się przebrać, tłumacząc Marcelowi i Swannowi, jak ciężkie jest życie męża... Smakowita scenka...

W części tej kilkukrotnie również zwraca autor uwagę na to, jak nasze pragnienia mijają się ze "spełnieniami". Osoba, z którą niegdyś marzyliśmy się zbliżyć, w końcu odwiedza nas w czasach, gdy jest nam już obojętna. Pisarz, który zachwycał, nuży, gdy staje się przyjacielem rodziny. Czas igra tu z człowiekiem, dzięki czemu człowiek wciąż żyje w tęsknocie - za czymś, czego osiągnąć nie może, a co osiągnie łatwo, gdy nie będzie to już tak pożądane...

Tym samym skończyłam III tom Prousta. Nie będę ukrywać, że jestem już odrobinę zmęczona i marzy mi się lektura nieco bardziej przystępna, "wakacyjna". Poddać się oczywiście jednak nie zamierzam, a ponadto - IV tom jest tym, którego nigdy nie przeczytałam, więc w końcu wkroczę w zupełnie nieznane mi obszary tej niezwykłej powieści...

sobota, 14 lipca 2012

"Do utraty tchu"

"Żyj do utraty tchu" - zachęca slogan na afiszu ujętym w jednej ze scen filmu Jean-Luca Godarda.
Tak właśnie żyje Michel Poiccard (w tej roli nieopierzony wówczas Jean-Paul Belmondo), młody i wolny, funkcjonujący poza granicami prawa czy konwenansów, utrzymujący się z kradzieży, żyjący z dnia na dzień, bez planu i celu. Niczego się nie boi, przed niczym się nie cofa, na nic się nie ogląda. W pierwszych scenach filmu Michel kradnie samochód, którym następnie jedzie przez francuskie bezdroża, by w końcu trafić na policyjny patrol. Znalazłszy przypadkiem pistolet w skrytce samochodu główny bohater zabija policjanta i ucieka do Paryża. Tam próbuje zdobyć skądś fundusze na podróż do Rzymu, gdzie chciałby również zabrać śliczną Amerykankę, Patricię, młodą dziennikarkę rozpoczynającą studia na Sorbonie. W tym czasie, rzecz jasna, zacieśnia się wokół niego sieć policyjnego pościgu...


Film Godarda jest jednym z pierwszych i zarazem najważniejszych obrazów wpisujących się w nurt francuskiej nowej fali, odrzucającej zasady klasycznej kinematografii na rzecz rozwiązań bardziej awangardowych - niespójnej fabuły, podążającej za losami jednego, głównego bohatera, którego zachowania trudno wyjaśnić w sposób logiczny. Godard napisał podobno jedynie początek scenariusza, reszta zaś filmu tworzyła się niejako sama, aktorzy improwiowali, reżyser dopisywał kolejne fragmenty na bieżąco, podsuwał aktorom nowe kwestie zza kamery, a ekipa realizująca ten projekt do końca pozostawała niepewna, czy kiedykolwiek zostanie on ukończony. Po skończeniu zdjęć, gdy okazało się, że film jest zbyt długi, Godard nie zdecydował się usunąć części scen, a jedynie poskracał pojedyncze ujęcia, skutkiem czego powstała charakterystyczna (i wielce dziwaczna) odmiana montażu, nazywana "jump cut".

Zarówno więc bohaterowie filmu, jak i jego twórcy, odrzucają powszechnie przyjęte normy i zwyczaje, znużeni powszedniością życia poszukują nowych rozwiązań. Twórcy filmu odnieśli ostatecznie niewątpliwy sukces - stworzyli dzieło wiekopomne, które znalazło się na obu "naszych" listach (obok kilku zaledwie najznamienitszych tytułów). Mam jednak wrażenie, że poszukiwania bohaterów filmu są już daleko mniej owocne - samotni i niedojrzali, poddają się oni falom zmiennych emocji, na podstawie których podejmują irracjonalne decyzje, jak gdyby ten stan "oderwania od rzeczywistości" sam w sobie był dla nich celem. Opinię tę formułuję oczywiście ze swojego racjonalnego, pragmatycznego punktu widzenia, choć nadal pozostaję otwarta na przesłanie, że być może konwencjonalny styl życia w sumienności, uczciwości, pracowitości itd. nie jest jedynym właściwym, że życie takie może uwierać, krępować, a wydostanie się poza jego ramy może człowieka prawdziwie wyzwolić. Być może... Niemniej wyzwolenie, jakie jest udziałem bohaterów "Do utraty tchu", nie przekonuje mnie zbytnio, a nawet wydaje się raczej formą "zniewolenia", wbrew pozorom.



Nie zmienia to jednak faktu, że film, chociaż w swojej formie nieco nużący, mimo wszystko spodobał mi się. Niezwykle długa, słynna scena "łóżkowa", jest absolutnie wyśmienita. Ujęła mnie również czarująca Jean Seberg w roli zagubionej w życiu Patricii. Szczególnie spodobała mi się w scenie, w której robi miny, które "jej pasują". Przebijające zaś z kolejnych scen i pozostające bez odpowiedzi pytanie "Jak żyć?" pozostaje oczywiście zawsze ważne i zmusza do zastanowienia nad życiem własnym, co przecież jest bardzo korzystne.

Niezależnie zresztą od mojej opinii - film ten pozostaje po prostu lekturą obowiązkową. I słusznie.

niedziela, 8 lipca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom III "Strona Guermantes" część I "Strona Guermantes I"


Już poprzednia część powieści, za sprawą margrabiny de Villeparisis, Roberta de Saint-Loup czy barona de Charlus, ciążyła ku "stronie Guermantes" (w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych pozostających zdecydowanie bliżej "strony Swanna"). W tomie III, zatytułowanym "Strona Guermantes", rodzina Marcela przeprowadza się do skrzydła pałacu Guermantów, zaś młody bohater, już w I części III tomu, zapomina bez trudu o Albertynie i swoją miłość kieruje tym razem ku niedostępnej księżnej Orianie de Guermantes. Tak jak kiedyś regularnie zaciągał Franciszkę do Lasku Bulońskiego, by tam składać ukłony przed panią Swann, tak teraz każdego ranka przemierza trasę spaceru księżnej, by spotkać ją niby przypadkiem i co dzień z jednakim zdziwieniem słać jej pozdrowienie. Księżna jednak pozostaje obojętna, czy wręcz niechętna natrętowi, Marcel przypomina więc sobie nagle o swoim przyjacielu, Robercie, który mógłby mu się okazać, w jego próbach spodobania się i poznania księżnej, pomocny.

Z przypomnienia tego wynika cały istotny ustęp tej części powieści, kiedy to główny bohater wybiera się do małego miasteczka Doncieres, gdzie Saint-Loup odbywa swoją służbę wojskową. Znamienne jest, że chociaż Marcel jedzie do Doncieres jedynie w celu wyproszenia u Roberta, by ten pomógł mu poznać księżnę, to ostatecznie spędza on w tym miasteczku co najmniej dwa - trzy miesiące (jesienno-zimowe), zaprzyjaźnia się z żołnierzami, zainteresowuje wojskową taktyką i tajemnicą geniuszu co znamienitszych przywódców, przywiązuje się do tego miejsca i do atmosfery koszar, gdzie duch pragmatyzmu i zdrowia przydaje mu sił. To również przy okazji opisu podróży do Doncieres Proust pozwala sobie na rozbudowane wątki poboczne, które szczególnie mi się spodobały - jeden na temat snów, drugi - na temat życia w ciszy. I  kiedy w pięknych, poetyckich słowach opisuje on scenę, w której przygłuchemu człowiekowi wykipiałe mleko zalewa książkę i zegarek, czemu z politowaniem przygląda się stara służąca, trudno nie odnieść wrażenia, że w króciutkim tym epizodzie autor opowiada o sobie...

W Paryżu ma główny bohater okazję poznać kochankę Saint-Loupa, w której, ku swojemu największemu zdumieniu, rozpoznaje "Rachelę kiedy Pan", prostytutkę, którą odwiedzał w czasach, kiedy nieszczęśliwie kochał Gilbertynę. Tym samym młody bohater odkrywa, jak skrajnie odmienne znaczenie może mieć jedna osoba dla dwojga różnych ludzi, chociażby przyjaciół. Uderzające jest też to, że Saint-Loup jest kolejnym bohaterem powieści beznadziejnie zakochanym w kobiecie pozostającej na jego utrzymaniu, ale przewrotnej i rozpustnej. Miłość Swanna, Marcela czy Saint-Loupa ma za każdym razem twarz podobną i jest równie nieszczęśliwa...

Za namową ojca Marcel udaje się do salonu margrabiny de Villeparisis. Jest to jego kolejny krok na drodze ku "światu". W salonie tym spotyka on osobistości znane mu i nieznane - pośród znanych ambasadora de Norpois, który okazuje się żyć w zażyłości z margrabiną, Blocha, który po raz kolejny daje wyraz swej ignoracji i złego wychowania czy pana Legrandin, który obsypuje margrabinę pochlebstwami, starając się jednocześnei nie zauważać młodego Marcela, przed którym odgrywał wcześniej obojętnego na sprawy "świata". W salonie margrabiny pojawia się również księżna Oriana, która dzięki kilku ciepłym słowom Roberta, decyduje się okazać uprzejme zainteresowanie Marcelowi, co, zdaje się, całkiem odbiera mu mowę. W końcu - w czasie tego niezobowiązującego spotkania u pani Villeparisis, młody bohater po raz kolejny spotyka barona de Charlus, który prosi go, by wyszli razem i następnie, w długich i zawiłych zdaniach, składa mu enigmatyczną propozycję, wskutek której młodzieniec miałby się stać właścicielem bliżej nieokreślonych skarbów (intelektualnych? towarzyskich?), jakie baron zgromadził przez kilkadziesiąt lat swojego życia, podczas gdy wzamian miałby barona co dzień spotykać i być mu posłusznym - nie całkiem wiadomo, w jakim celu. Oczywiście wszystko wskazuje na to, że propozycja barona ma w sobie coś niewłaściwego, niemniej młody bohater będzie potrzebował jeszcze dużo czasu, aby się o tym przekonać, a póki co dość chętnie przystaje na propozycję barona, sam jednak nadal pozostaje głównie zainteresowany księżną Orianą.

Alfred Dreyfus
W tej części powieści wiele miejsca poświęca też Proust aferze Dreyfusa, która pod koniec XIX wieku podzieliła społeczeństwo francuskie. Dreyfus był francuskim oficerem żydowskiego pochodzenia, który w roku 1894 na podstawie spreparowanych dowodów został oskarżony o zdradę i zesłany na "Diabelską Wyspę" w Ameryce Południowej. W 1896 inny francuski oficer, Marie Georges Picquard odkrył fałszerstwo, a w 1898 Emil Zola fakt ten nagłośnił - opublikował bowiem oskarżający list otwarty do prezydenta Republiki Francuskiej w tej sprawie. Pod listem Zoli podpisało się wielu francuskich intelektualistów, m.in. Proust. Niemniej kolejne procesy rewizyjne utrzymywały wyrok oskarżający, a Zola został skazany za swój list na rok więzienia. Francuzi tymczasem podzielili się na dreyfusistów i antydreyfusistów i, jak można przeczytać u Prousta, linia podziału przebiegała przez wszystkie szczeble społecznej drabiny. Zwolenników i przeciwników rewzji procesu Dreyfusa znaleźć więc można zaróno w zamkniętych salonach, garnizonach wojskowych, jak i pośród służby. Z postawą antydreyfusistów wiązało się, w uproszczeniu, zamiłowanie do monarchii, klerykalizm i konserwatyzm, podczas gdy dreyfusiści wywodzili się ze środowisk bardziej liberalnych i antyklerykalnych. Sprawa Dreyfusa zaogniła również nastroje antysemickie w kraju. Na podstawie lektury Prousta odnoszę także wrażenie, że postawa antydreyfusitowska była zwyczajnie w dobrym tonie i u wielu jego bohaterów wynikała z prostego konformizmu.
Dreyfus został ułaskawiony w 1899 roku.

W ostatnich akapitach I części "Strony Guermantes" opisuje również Proust chorobę babki głównego bohatera. Wszystko wskazuje na to, że choruje ona na niewydolność nerek z białkomoczem, być może po prostu na przewlekłą chorobę nerek, która wchodzi właśnie w stadium schyłkowe, lekarze zaś zalecają jej kuracje mleczne lub bezmleczne i inne nie mniej bzdurne. Gdzieś tam na dnie duszy rozważam sobie, jak nieprawdopodobny postęp uczyniła medycyna w okresie zaledwie stu lat! Nie tylko medycyna rzecz jasna, ale nie o całym cywilizacyjnym postępie chcę pisać, a jedynie o tym, że w zakresie medycyny w tak krótkim czasie przesunęliśmy się od całkowitej ognoracji aż do atomizacji wiedzy, która jest tak rozległa, że jeden umysł nie jest jej w stanie ogarnąć...

Babka Marcela gaśnie w cierpieniu, a Proust opisuje to bardzo dotkliwie. Niebywałe, że jednocześnie pozwala on głównemu bohaterowi przyjmować skrajne postawy wobec cierpienia tak bliskiej mu osoby - od obezwładniającego współczucia po zniecierpliwienie. Oczywiście relację o tych wydarzeniach opowiada narrator, a więc - Marcel dojrzały, i z takiej perspektywy dostrzega on dziecięctwo i egoizm swojej ówczesnej postawy. Proust potrafi opisać to tak, że czytelnik jednocześnie współczuje i boleje nad cierpieniem babki Marcela, jak i z politowaniem lub mniejszym czy większym poirytowaniem przygląda się głównemu bohaterowi. Genialne!

A do tego jeszcze ustęp o "markizie klozetowej"! Rozśmiesza do łez! Zdumiewająca powieść...

niedziela, 1 lipca 2012

"Amores Perros"

Jak wiele można poświęcić w życiu dla szczęścia czy dla idei? I czy warto dla swoich marzeń poświęcać więzi z najbliższymi? Niepokojące pytania...
W filmie "Amores Perros" każdy bohater poświęca coś ważnego dla czegoś, za czym tęskni. Octavio marzy o szczęśliwym życiu z Susaną, żoną swojego brata - dla tego szczęscia gotów jest nasłać na brata bandytów, porzucić zrozpaczoną matkę. Jego miłość, początkowo czysta i inspirująca, przeistacza się w ślepe szaleństwo. Daniel, znużony swoim uporządkowanym życiem, małżeńskim kryzysem, dziećmi - decyduje się opuścić rodzinę dla pięknej kochanki. El Chivo opuszcza żonę i córkę dla idei, zostaje rebeliantem, trafia do więzienia, potem zaś jako wyrzutek społeczeństwa żyje w rozpaczliwej tęknocie za tymi, które kochał.

Te trzy historie, znacznie bardziej rozbudowane, mają za wspólny punkt wypadek samochodowy - krzyżują się w nim linie życia bohaterów należących do zupełnie różnych, istniejących obok siebie światów. Octavio, pochądzący z ubogiej rodziny utrzymywanej przez jego brata - złodzieja, zarabiał na wymarzone życie wystawiając swojego psa do walk psów. W dniu wypadku pies Octavia zostaje postrzelony przez właściciela drugiego walczącego psa, w odwecie Octavio rani bandytę nożem, a następnie pędzi ulicami Meksyku uciekając przed pragnącymi zemsty zbirami. Na skrzyżowaniu uderza on w samochód Valerii - długonogiej modelki, kochanki Daniela, z którym tego właśnie dnia rozpoczęła ona swoje nowe, "szczęśliwe" życie. Valeria wskutek wypadku doznaje licznych obrażeń, ostatecznie zaś - traci nogę... Świadkiem wypadku jest El Chivo, wędrujący ulicami miasta ze sforą swoich psów, które są dla niego jedynymi bliskimi istotami. Przygarnia on również rannego psa Octavia, co w sposób zasadniczy odmienić ma jego życie...

"Amores Perros" to film, który ogląda się z pełnym napięcia skupieniem, a po obejrzeniu nie sposób jest spokojnie zasnąć. Każda z opowiedzianych w nim historii jest intrygująca i angażująca. Guillermo Arriaga, autor scenariusza, opowiada te historie niechronologicznie, genialnie dawkując kolejne informacje, dzięki czemu nawet znając pewne wydarzenia z przyszłości, widz długo pozostaje niepewny, co one właściwe oznaczają. Tymczasem niestabilna kamera błąka się od jednej postaci do drugiej, chwyta jakgdyby przypadkiem drobne gesty, znaczące detale, przydając całemu obrazowi realności, a jednoczesnie pogłębiając niepokój, z jakim ten film się odbiera.

Meksyk ukazany jest oczywiście jako miasto kontrastów, mimo jednak tych kontrastów, ludzie na wszystkich szczeblach społecznej drabiny tak samo odczuwają lęk, rozczarowanie, stratę - wszyscy płaczą takimi samymi łzami...
 Trzy kolejne historie są też opowiedziane w nieprzypadkowej kolejności - pierwsza to opowieść o nastoletnim Octavio, który marzy o swoim przyszłym idealnym życiu, druga - historia Daniela, który w wieku ok. 40 lat, pozostawia swoje ułożone życie dla mrzonki o szczęściu u boku kochanki, w końcu ostatnia to historia El Chivo, człowieka bardzo dojrzałego, którego żona umiera, a dorosła córka go nie poznaje. W jednej z ostatnich scen El Chivo wyznaje córce (przez telefon, za pośrednictwem automatycznej sekretarki) swoje błędy - on już wie, czego w życiu nie należało poświęcać, jest jednak za późno, by to naprawić...


Film, z powodu swojego specyficznego, gorącego klimatu, pełnych wyracu scen, wartkiej akcji i niechronologicznej fabuły, przypomina mi bardzo twórczość Tarantino. Co go jednak zasadnoczo odróżnia, to zdecydowanie poważniejszy ton, odwoływanie się do ważnych i intymnych doświadczeń człowieka - ten film porusza, i dotyka spraw bardzo istotnych, które spotkać mogą nie tylko bandytów czy bogaczy zaludniających gorący Meksyk... I z tego powodu oraz dla pięknie poprowadzonej fabuły - brawa!