niedziela, 20 stycznia 2013

"Goldfinger"

Obejrzałam "Goldfingera" i dokonałam wstrząsającego odkrycia, że James Bond nie jest "superbohaterem"! To aż niewiarygodne, ile w ciągu tego jednego filmu popełnił on błędów, które często kończyły się tragicznie dla osób postronnych. Dwie kobiety giną u jego boku! Agent 007 jest oczywiście biegły w sztukach walki, inteligentny, pomysłowy, elokwentny i czarujący, ale z drugiej strony zdumiewa jego niefrasobliwość i wprawia w osłupienie niezdolność do przewidywania nawet bardzo oczywistych zagrożeń.

Odkrycie to jednak uczyniło mi Bonda bardziej ludzkim, przyjemnie odmiennym od "cyber-bohaterów" współczesnych filmów, w rodzaju Bourne'a, który (z całym szacunkiem), wyposażony w nadludzkie zdolności psycho-fizyczne, traci poważnie na charakterze... A tego Bondowi odmówić nie można - jest zabawny, dobrze wychowany, wszechstronny, uwodzicielski, a już szczególnie taki jest - w wykonaniu sir Seana Connery'ego, z jego ujmującym, szkockim akcentem...



Poza tym Bond jest w każdym calu kultowy. Kultowe są jego gadżety (i w ogóle postać Q w białym kitlu), kultowy jest rewelacyjny motyw muzyczny stworzony na potrzeby tego filmu, kultowe jest słynne martini z wódką - wstrząśnięte, nie zmieszane. Drink ten, notabene, podobnie jak gadżety Bonda, pojawiają się po raz pierwszy podobno właśnie w Goldfingerze.

Treści Goldfingera streszczać nie zamierzam. Zwrócę natomiast uwagę na to, że jest to film sensacyjny, który mimo upływu tylu już lat pozostaje angażujący, trzyma w napięciu, intryguje i bawi. Co prawda scena, w której wszyscy mieszkańcy wojskowego miasteczka padają na ziemię udając, że tak natychmiast zadziałał na nich magiczny środek nasenny o działaniu utrzymującym się przez 24 godziny, ale oddziałujący tylko przez 5 minut po rozpyleniu przez samolot - otóż scena ta była nieco ponad moją pobłażliwość. Bond ma jednak swoje prawa, taki po prostu jest i należy to uszanować.

Czy można coś więcej napisać o tym zupełnie niepowtarzalnym zjawisku, jakim jest 50 lat sobie liczący i ciągle równie atrakcyjny tajny agent "Jej Królewskiej Mości"? Nie. Trzeba po prostu oglądać - równie chętnie "Goldfingera", jak "Skyfalla"... :)

a na koniec cudowna, wizjonerska scena z jedną z ofiar niefrasobliwości agenta 007 w roli głównej...

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom VI "Utracona" rozdział II

Tak jak w pierwszym rozdziale Marcel traci Albertynę w sensie dosłownym - ukochana opuszcza go i zaraz potem umiera, tak w kolejnym traci ją stopniowo w pamięci, wspomnienia o niej z bolesnych i przyprawiających o rozpacz stają się coraz bardziej odległe i miłe. Nowe "ja" Marcela, jak sam to tłumaczy, zastąpiło "ja" poprzednie i to nowe "ja" zna Albertynę już tylko pośrednio, jedynie z opowieści, nie może więc kochać jej tak mocno, jak "ja" minione...
W tym czasie też, kiedy Marcel stopniowo zapomina o Albertynie, poznaje na nowo Gilbertę, którą początkowo bierze za kogoś innego i na chwilę niemal zakochuje się w niej. Gilberta tymczasem nie jest już panną Swann, lecz panną Forcheville, adoptował ją bowiem nowy mąż jej matki (znany nam już z pierwszego tomu!). Gilberta stanowi teraz najbardziej atrakcyjną partię w Paryżu, chętnie więc pozbyła się niewygodnego, semickiego nazwiska. Na tym jednak nie koniec - ta śliczna dziewczyna, która po ojcu odziedziczyła błyskotliwy intelekt, robi wszystko, aby nie być kojarzoną z osobą Swanna, wraz z nazwiskiem wypiera się pamięci o tym, który tak ją kochał i w niej upatrywał jedynej nadziei na własne, pośmiertne "trwanie". M., świadomy tego wszystkiego, przygląda się Gilbercie z żalem...
Tymczasem kolejne spotkania z Anną odkrywają przed Marcelem nowe rewelacje na temat Albertyny. Odkrycia te zasmucają go, choć nie tak silnie, jak jeszcze kilka tygodni wcześniej, a jednocześnie utwierdzają w przekonaniu, że "życie jest zbyt zawiłe i nie sposób dojść prawdy" oraz (po kilku stronach), że "prawda jest rzeczą równie zawiłą jak życie".

W końcu w rozdziale tym ma miejsce wydarzenie bardzo istotne, jakim jest publikacja artykułu M. na pierwszej stronie "Le Figaro". Zdumienie, radość i jednocześnie troska o to, czy artykuł będzie czytany, jak zostanie odebrany itd. przepełniają Marcela, gdy po raz pierwszy z niedowierzaniem odczytuje swoje własne słowa w druku. To jego pierwszy krok na drodze do pisarskiej kariery, chociaż już teraz przeczuwa on, że "kariera" nie  jest celem, dla którego będzie pisać, i że w miarę, jak "pogrąży się" w pisaniu, zniknie zarazem dla świata, który straci dla niego znaczenie...

W ostatnim zaś zdaniu narrator zapowiada, że kolejne rozdziały przeniosą nas do... Wenecji!

niedziela, 13 stycznia 2013

"Łowca Androidów"

"Łowca Androidów" to, podobnie jak "Odyseja Kosmiczna", film o przyszłości. Jest to jednak przyszłość, z perspektywy czasów obecnych, dosyć nieodległa - akcja filmu toczy się w roku 2019. Podobnie jak w przypadku "Odysei", tak i tym razem mam wrażenie, że autorzy filmu / powieści nieco przeszacowali tempo cywilizacyjnego postępu - wielopiętrowe miasta, podboje odległych galaktyk i, w końcu, genetycznie zaprogramowane "humanoidy" - to wszystko jeszcze daleko przed nami. Szczęśliwie również świat póki co nie jest tak straszliwie ponury, jak w mrocznym obrazie Ridleya Scotta...
"Łowca..." jest nakręcony w konwencji neo-noir, mimo więc, że w "kolorze" i w przyszłości, film utrzymany jest w typowym, "czarnym" klimacie, akcja toczy się niemal wyłącznie w nocy, lub przynajmniej o zmierzchu,  oraz w strugach nieustającego deszczu. Nastrój jest niepokojący, granica między dobrem a złem - nieostra.

Wspomniane "humanoidy", nazywane w filmie "replikantami", tudzież "androidami", to rodzaj ludzkich klonów, genetycznie zmodyfikowanych i produkowanych do określonych celów. Replikanci przewyższają ludzi zręcznością i siłą, a niekiedy również - inteligencją. Zasadniczą cechą różniącą ich od ludzi jest niezdolność do odczuwania emocji, co jednak nie jest do końca prawdą, gdyż z upływem czasu androidy "uczą się" również uczuć. Jak łatwo przewidzieć, istoty takie mogłyby stanowić dla ludzi zagrożenie, stąd są tak zaprogramowane, aby żyć nie dłużej niż 4 lata... Replikanci są wykorzystywani przez ludzi jako niewolnicy przy niebezpiecznych pracach na odległych planetach, a jednocześnie na Ziemi nie wolno im przebywać. Specjalnie powołane do tego jednostki policji (tzw. "łowcy androidów") zabijają (co określa się mianem "dymisjonowania") replikantów, którym uda się znaleźć na Ziemi.



Rick Deckard (w tej roli Harrison Ford, już po raz trzeci na naszym blogu!) jest oczywiście (chociaż mimo woli) takim łowcą androidów. Dostaje on zlecenie odnalezienia i zdymisjonowania kilkorga replikantów, którzy przedostali się na Ziemię. Przy tej okazji poznaje on twórcę androidów oraz jego najnowsze dzieło- Rachel, replikantkę "wyposażoną" we wspomnienia i nieświadomą tego, że nie jest człowiekiem. Deckard zakochuje się oczywiście w pięknej i smutnej Rachel (która, na marginesie, ratuje mu w międzyczasie życie), a tymczasem jego przełożeni dołączają ją do listy jego "celów".

Film ten traktuje więc oczywiście o istocie człowieczeństwa. W świecie ludzi i androidów trudno nie zaobserwować paradoksalnego zjawiska, że podczas gdy androidy odkrywają w sobie człowieczeństwo, tworzą więzi, pragną żyć i być ludźmi, ludzie z drugiej strony są obojętni, bezwzględni i wydają się swoje człowieczeństwo zatracać. Doczytałam się, że wśród miłośników filmu trwa debata, czy Deckard był androidem (przemawia za tym kilka scen oraz sam Ridley Scott ;) ) czy jednak człowiekiem. Moim zdaniem to nie ma aż tak dużego znaczenia - film sugeruje, że człowieka definiuje nie - pochodzenie, lecz zdolność do odczuwania wyższych uczuć - miłości, współczucia, cierpienia...

Kolejnym zagadnieniem, jakie film porusza, jest oczywiście pytanie, w jakim kierunku zmierzamy. Do czego prowadzi nas postęp techniczny, nieustająca ekspansja, coraz dalej idące eksperymenty w dziedzinie medycyny? Oczywiście z takich pytań nie może nic wyniknąć - nawet jeśli udzielimy na nie jakichś odpowiedzi, nie wpłyniemy w żaden sposób na kierunek i dynamikę rozwoju wszystkich wymienionych zjawisk...



Film więc dotyka zagadnień istotnych, w dodatku jest interesujący wizualnie - do mnie ta ponura, niepokojąca, zasnuta deszczem wizja Los Angeles przyszłości przemawia. Niemniej nie nazwałabym tego obrazu "olśniewającym arcydziełem", jak głosi cytat z recenzji w New York Newsday umieszczony na okładce płyty DVD. Film nie angażuje emocjonalnie, a i dla intelektu te opisane powyżej, oklepane w gruncie rzeczy pytania, nie stanowią jakiejś nadzwyczajnej pobudki. Wydaje mi się, że na liście 100 najlepszych filmów wszech czasów znalazłabym dla niego jakieś zamienniki...

Oglądało się jednak przyjemnie - wieczór niezmarnowany - i na tym kończę.

czwartek, 10 stycznia 2013

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom VI "Utracona" rozdział I

VI tom powieści Prousta przeszedł od czasu pierwszej publikacji kilka istotnych przeobrażeń, z których najistotniejsze miało miejsce w 1987 roku, kiedy to przeredagowano go zgodnie z maszynopisem odkrytym przez zięcia siostrzenicy Prousta po jej śmierci. Jak podaje "wiki", w wersji tej Proust dodał pewien "kluczowy szczegół", a także usunął sporą partię tekstu. We wspomnianym 1987 ukazał się więc VI tom pod nowym tytułem "La Fugitive" (poprzedni tytuł: "Albertine disparue", w przekładzie polskim "Nie ma Albertyny"). Natomiast w 2001 pojawiło się nowe polskie tłumaczenie VI tomu autorstwa Magdaleny Tulli. Uwzględnia ono obydwie wersje tej części powieści i nosi tytuł "Utracona". I ten właśnie przekład czytam teraz...

Nie ma Albertyny. Marcel nie może się z tym pogodzić, jedynym ukojeniem są dla niego próby sprowadzenia jej do siebie z powrotem. Najpierw więc ucieka się do typowej dla siebie intrygi - wysyła Roberta de Saint-Loup do pani Bontemps, aby przy pomocy wysokiej łapówki zmusił ją, by wpłynęła na siostrzenicę. Następnie, jako że Albertyna natychmiast rozszyfrowuje jego intencje, dochodzi do gwałtownej wymiany listów między kochankami, w których to listach M. początkowo, jak zwykle, kłamie obficie, deklarując, że między nimi już szczęśliwie skończone, zatem teraz weźmie do siebie Annę. Kiedy jednak widzi, że jego taktyka zdaje się nie przybliżać go ani odrobinę do upragnionego celu, w kolejnym liście otwarcie błaga ukochaną, by do niego wróciła. "Odpowiedź" jest jedyną, jakiej naprawdę nie można się było spodziewać. Marcel otrzymuje telegram z informacją, że Albertyna nie żyje! Zginęła w tragicznym wypadku.
Co więcej, w chwilę później narrator otrzymuje jeszcze ostatnie listy od Albertyny - w drugim z nich zapowiada ona, że oczywiście natychmiast do niego wróci...

Nie będę próbowała opisać tego, co z takim kunsztem Proust opisuje na kolejnych dziesiątkach stron tej części powieści - tego, czym jest śmierć osoby bliskiej. Miłość Marcela wskutek tej śmierci zamiast ucichnąć - narasta, rozniecana beznadziejną tęsknotą i ciągle żywą zazdrością. Zazdrość popycha nawet Marcela do ponawiania dochodzenia w sprawie prowadzenia się Albertyny - w tym celu wysyła Aimego do Balbec, a następnie do Nicei, by tam poszukiwał dowodów na homoerotyczne miłostki kochanki (o zgrozo!). Albertyna jest też ciągle obecna w jego wspomnieniach, w jego myślach. Patrzy na świat uwzględniając jej perspektywę, poszukuje środowisk, w których ona by się najpewniej obracała, zaczyna nawet gustować w brunetkach, podejrzewając, że i ona preferowała taki typ dziewczęcej urody.

W wielu miejscach tego rozdziału (zarówno przed, jak i po śmierci Albertyny) pojawia się też myśl, na którą chciałam zwrócić szczególną uwagę, a mianowicie, jak dalece człowiek nie zna siebie samego. "Umysł, nawet najbardziej przenikliwy, nie może zobaczyć substancji, która go wypełnia" - pisze Proust - "Myliłem się, gdy wierzyłem, że potrafię czytać we własnym sercu". W tym miejscu nie sposób nie zacytować "Więc można kochać i nie wiedzieć o tym"... Myśl ta jednak jest jeszcze głębsza. Nie tylko bowiem chodzi o to, że człowiek pozostaje nieświadomy swojej miłości dopóki jej nie straci, lecz także o to, że naprawdę nie zna siebie. Myśląc o sobie, ulega złudzeniu, które sam na swój temat tworzy. A tymczasem w środku kłębią się w nim dzikie emocje, nieuświadomione pragnienia, uprzedzenia, motywacje itd. Po przeczytaniu 180 stron tekstu poświęconych zasadniczo "jednej utracie" uświadamiam sobie, jak złożoną i niezbadaną w gruncie rzeczy strukturą jest ludzka psychika. Proust zmusza czytelnika (mnie przynajmniej) do zatrzymania się nad swoim własnym doświadczaniem życia - czy potrafię odpowiedzieć na pytania, dlaczego czasami przepełnia mnie uczucie szczęśliwości, albo dlaczego płaczę, czego naprawdę się boję, czym się kieruję w życiu? (a podobno Proust nie znał Freuda w ogóle...)
Ten wątek najbardziej spodobał mi się w I rozdziale VI tomu. Poza tym zaś nie ukrywam, że jakkolwiek urzeczona Proustem, marzę o tym, by (po roku!!!) skończyć już tę lekturę...

P.S. Marcel porównuje w pewnym momencie swój los do losu Swanna wskazując na pewne lustrzane podobieństwa, ale także na "symetryczne" różnice. Sugeruje, że najistotniejsza różnica., różnica "w powołaniu" dopiero się ujawni...

P.S. P.S. W rozdziale tym Marcel odkrywa również niegodziwą naturę swojego przyjaciela, Roberta Saint-Loup, podsłuchawszy przypadkowo rozmowę, w której ten udziela służącemu nikczemnych wskazówek, jak pozbyć się niewygodnego konkurenta z pałacu księżnej Oriany. Natychmiast przypominają mi się radykalne zmiany charakteru, jakim ulegali inni bohaterowie powieści, szczególnie w tomie II. Dlaczego jednak Robert? Ostatni chyba człowiek (nie licząc matki), który był nie tylko bliski Marcelowi, ale który wydawał się dobrym i uczciwym... Do smutnego tego wątku zapewne jeszcze Proust powróci...