poniedziałek, 3 września 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część I oraz część II rozdział I

IV tom, pod jakże znamiennym tytułem "Sodoma i Gomora", otwiera króciutka część I (której zdecydowałam nie poświęcać oddzielnego wpisu) opowiadająca spotkanie barona de Charlus z krawcem Jupienem na dziedzińcu pałacu Guermantów. Mężczyźni ci, ujrzawszy się przypadkiem, natychmiast rozpoznają w sobie zbieżność pragnień i rozpoczynają coś na kształt tańca godowego, w którym mową ciała upewniają się wzajemnie o swojej skłonności, by w końcu w przytulnym zapleczu sklepiku Jupiena oddać się miłości. Niezwykłą tę scenę obserwuje z ukrycia Marcel, który jednocześnie podpatruje orchideę wystawianą w oknie przez księżnę Orianę w nadziei, że roślina zostanie zapłodniona pyłkiem przyniesionym na nóżkach wyczekiwanego owada. Marcel zestawia więc obraz dwóch miłości - ludzkiej i "botanicznej" - tym samym wydaje się podkreślać, jak w tym przypadku ta ludzka miłość jest przeciwna naturze, występna. Obserwacja, jaką poczynił Marcel, staje się pretekstem do długiego wywodu na temat tzw. "zboczeńców" (tak bowiem narrator określa homoseksualistów), których, jak ma nam to ujawnić na kolejnych stronach powieści, jest bardzo wielu i którzy stanowią jakby oddzielny gatunek ludzi, dość precyzyjnie przez Marcela opisywany. Jednocześnie jednak jego stosunek do zjawiska homoseksualizmu pozostaje niejasny, z jednej strony obserwuje on kochanków urzeczony, by po chwili przyjąć ton drwiący czy wręcz pogardliwy. Ta ambiwalencja jest szczególnie ciekawa w obliczu faktu, że sam Proust był homoseksualistą (o czym zresztą prawdopodobnie wolałby, aby na blogach nie pisano, więc wracać do tego nie będziemy). Homoseksualistów nazywa też Proust potomkami tych mieszkańców Sodomy, którym "szczęśliwie" udało się uciec z miasta przed jego zagładą, dzięki czemu tworzą oni teraz "kulturalną, muzyczną, plotkarską kolonię mającą urocze przymioty i nieznośne wady"...

W II części tomu IV Proust szczegółowo opisuje raut u księżnej Marii (na który pod koniec poprzedniego tomu wybierali się księstwo de Guermantes). Tu również sporo miejsca poświęca narrator homoseksualistom, którzy, istotnie liczni, koncentrują się głównie na wypatrywaniu bądź podobnych sobie bądź też pięknych młodzieńców nieświadomych, jak są pożądani. Z drugiej strony Marcel spotyka na przyjęciu Roberta, który, po zerwaniu z kochanką, traci wiarę w miłość i oddaje się uciechom w ekskluzywnych domach publicznych, które gorąco poleca przyjacielowi (ku jego radości). Na kolejnym znów planie stawia autor Albertynę, która w tych czasach odwiedza regularnie Marcela, aby w jej ramionach mógł ugasić palącą tęsknotę za kobietami spotykanymi w "wielkim świecie". W ten sposób na wielkim, barwnym, bogatym portrecie paryskiego towarzystwa, jaki w swoim dziele odmalowuje Proust, pod wierzchnią powłoką ogłady, kultury, elegancji, kłębi się rozpusta i nieobyczajność, Sodoma i Gomora... (jest to zapewne najistotniejszą przyczyną, dla której szczególnie trudno było mi przebrnąć przez ten fragment powieści i tu się zazwyczaj zatrzymywałam).



Swoją drogą, jak do tego dochodzi, że Albertyna, niegdyś panna, wydawało się, cnotliwa, teraz staje się kochanką głównego bohatera, i to "kochanką bez miłości", pozostaje dla mnie odrobinę niejasne. Proust wcale nie dużo miejsca poświęca rozwojowi tej relacji aż do momentu, kiedy Albertyna, umówiona uprzednio z Marcelem na spotkanie, dzwoni do niego bardzo późno i wyraźnie ma ochotę spotkanie odwołać. I chociaż ostatecznie udaje mu się namówić ją na przyjazd, Marcel po raz pierwszy odczuwa przeszywające ukłucie zazdrości (takie, jakie niegdyś opisywał u Swanna)... Miłość więc w tym przypadku, dotychczas nieobecna, ma się zrodzić dopiero z zazdrości. Czy jednak te wszystkie namiętności kryjące się u Prousta pod pojęciem miłości można faktycznie nazywać jej imieniem? Czy miłość nie jest czymś więcej (znacznie więcej) ponad falowanie żądzy i zazdrości? A może... prawdziwej miłości w ogóle nie ma...?

W II części opisuje również Proust, jak bardzo "świat" poddaje się zmiennym modom, jak podatny jest na radykalne zmiany i przegrupowania w szeregach swoich "bywalców". Otóż na fali nudy i pod wpływem mody na intelektualizm, a także z przyczyn politycznych (nagłe przerzucenie się społeczeństwa francuskiego na dreyfusizm), znienacka zyskują na znaczeniu dwa salony dotychczas opisywane jako równie zamknięte, co mierne - a więc salon pani Verdurin oraz salon Odety Swann, co niewątpliwie zostanie jeszcze szczegółowo omówione w kolejnych tomach.
Równocześnie Marcel, nie wiadomo do końca kiedy, staje się człowiekiem, który "bywa" i jego nazwisko jest rozpoznawalne dla wielu, co szczególnie wydaje się wyraźne, kiedy przyjeżdża on do Balbec, gdzie jest wręcz rozchwytywany. Aż trudno w tym paniczu rozpoznać nieśmiałego chłopca, doszczętnie zażenowanego, ilekroć babka, w czasie ich pierwszego pobytu w Balbec, zachowała się w towarzystwie lokalnych osobistości niewłaściwie...
A skoro już została wspomniana babka - to właśnie jej narrator poświęca większą część ostatnich akapitów I rozdziału, przyjechawszy bowiem do Balbec, nagle odczuwa on w całej pełni, jak wielką i nieodwracalną poniósł stratę, jak wpisana w jego pamięć żywa obecność ukochanej babki rozbija się o zimną i kategoryczną nicość. Tym samym, tłumaczy Marcel, żal po babce został w nim jakby odroczony, spadł na niego nagle z rocznym opóźnieniem, przyprawiając o rozpacz i wyrzuty sumienia, zwłaszcza po tym, gdy Franciszka zdradza mu, że babka już za ostatnim pobytem w Balbec cierpiała od swojej choroby i jednocześnie dokonywała wszelkich starań, aby on, tak delikatny i wrażliwy (a w istocie - samolubny) nic o tym nie wiedział.

I tak kolejny miesiąc upływa mi z Proustem (choć nie ukrywam, pozwoliłam sobie w międzyczasie na książkę z zupełnie innej kategorii, wakacyjną i miłą, dla chwili wytchnienia). Przy lekturze IV-tego tomu nasuwają mi się pewne refleksje ogólne: na temat miłości (i tego, jak samo pojęcie miłości radykalnie zmienia znaczenie w kolejnych etapach życia człowieka) czy na temat czasu i przemijania, rozpierzchania się rzeczy chwilowo teraźniejszych w próżni przeszłości... Staram się nie zasmucać tymi refleksjami. Życie jest właśnie takie, lepszego chyba nie wymyślono...