czwartek, 25 października 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część II rozdział III i IV

"(...) losem moim jest ścigać jedynie cienie, istoty których realność mieści się przeważnie w mojej wyobraźni" - wyznaje bohater Prousta w IV tomie...

Marcel nie kocha kobiet dla jakichś szczególnych walorów ich urody czy intelektu, on zakochuje się w tajemnicy, jaką owiane jest ich życie. A przecież - życie każdego człowieka jest taką tajemnicą. I wydaje mi się zupełnie trafnym spostrzeżeniem, że miłość rodzi się właśnie wskutek fascynacji tajemnicą życia drugiego człowieka (dlaczego jest to akurat ten, wybrany spośród wielu człowiek, to oddzielna i nieodgadniona kwestia). Zakochani stopniowo dopuszczają siebie wzajemnie do coraz intymniejszych obszarów swojego życia - i tak zacieśnia się między nimi więź, miłość rozwija się. U Prousta jednak rzecz się ma inaczej... W jego dziele niemal każdy związek miłosny jest wyraźnie asymetryczny i podczas gdy jedna strona jest zafascynowana i pragnie zawładnąć całym życiem osoby kochanej, druga strona pozostaje mniej lub więcej chłodna i wykorzystuje zaangażowanie zakochanego do swoich niskich celów. Tak było w przypadku Swanna i Odety, Roberta i Racheli czy w końcu, o czym można przeczytać detalicznie w III rozdziale II części tomu IV - w przypadku barona de Charlus i cynicznego, okrutnego Morela.

A jak jest w przypadku Marcela i Albertyny? Można odnieść wrażenie, że Albertyna, przynajmniej na początku, kocha Marcela - zabiega o niego, cierpi od jego niegrzeczności, poświęca mu większą część swojego czasu, znosi cierpliwie jego zmienne nastroje. I Marcelowi, piszącemu z perspektywy dojrzałego człowieka spoglądającego w przeszłość, zdarza się przyznać, że to była poczciwa i dobra dziewczyna. On jednak nie potrafi tak po prostu odwzajemnić jej uczucia. Jego miłość karmi się niepokojem, tęsknotą, zazdrością. Kiedy więc Albertyna oddaje mu prawie cały swój czas i całą siebie, on łapczywie z  tego korzysta starając się jednocześnie, by kochanka z nikim innym nie mogła się spotykać czy chociażby spojrzeć na kogoś, kto mógłby jej się wydać interesujący. Sytuacja ta jednak szybko go nuży i już już ma zerwać stosunki z Albertyną, kiedy ta (w IV rozdziale) niespodzianie wspomina, że pozostaje w bliskich stosunkach z przyjaciółką panny Vinteuil (panna Vinteuil z przyjaciółką żyły w kompromitującym związku, co z ukrycia obserwował zdumiony Marcel, jako chłopiec, w Combray). Dla Marcela, który jeszcze chwilę wcześniej planował ostateczne zerwanie, jest to cios tak straszliwy, że w rozpaczy nie widzi już innej możliwości, jak tylko wyrwać Albertynę z jej życia, odciąć od wszelkich niewłaściwych stosunków, mieć ją przy sobie cały czas.
Można też ująć tę sytuację inaczej - kiedy już wydawaje się, że Marcel posiadł Albertynę z całą jej tajemnicą (równie rozczarowującą, jak tajemnica Balbec czy salonu Guermantów), wówczas okazuje się, że ta ma jednak jakieś życie nieznane, w dodatku - bardzo podejrzane, najpewniej występne - boleśnie nieodgadnione. Tym samym dziewczyna po raz kolejny mu się wymyka, zamienia się w cień (cień tajemnicy, którą skrywa) - i za tym cieniem Marcel, zrozpaczony, po raz kolejny podąża oślepiony zazdrością, gotowy pokonać wszelkie przeszkody, gotowy nawet zadać cierpienie zasmuconej matce, oświadczając jej, w bardzo mocnym ostatnim zdaniu tego tomu, że musi bezwzględnie ożenić się z Albertyną...

Czy Albertyna faktycznie ma swoje ukryte życie i czy szuka przyjemności w homoseksulanych związkach, tego zapewne czytelnik się nie dowie. Nie o tym bowiem jest ta powieść. Albertyna do końca pozostanie zagadką, tak jak jest zagadką dla Marcela, który w dodatku, zamiast starać się tę zagadkę rozwikłać, karmi jedynie swoją wyobraźnię ciągle nowymi domysłami. Tym samym pozostaje samotny u boku bliskiej osoby, której nie ufa, której nie potrafi prawdziwie kochać... Czytelnik zaś poznaje świat jedynie z perspektywy Marcela...

Jak wspomniałam, bardzo dużą część III rozdziału poświęca Proust kolejnej nieszczęśliwej miłości - tym razem miłości Charlusa do Morela. Beznadziejny ten związek rozpaczliwie zakochanego "zboczeńca" i cynicznie to wykorzystującego młodego skrzypka jest dla mnie trudny do zniesienia i nie zamierzam się nim szczegółowo zajmować. Nie ukrywam też, że niektóre konstrukcje fabularne, jakie przy tej okazji autor komponuje (jak ta, w której Morel spotyka się w domu publicznym z księciem Gilbertem, co z ukrycia podglądają Charlus z Jupienem !!!) - są dla mnie nieprawdopodobne i trudne do przyjęcia. W końcu - jako że baron de Charlus wydaje się jednym z istotniejszych bohaterów tego tomu powieści - nie mogę nie zwrócić uwagi na to, że od kiedy narrator odkrył homoseksualną orientację barona, sprowadził tego bohatera właściwie wyłącznie do roli obsesyjnego wręcz "zboczeńca", co nieco mnie razi - dużo ciekawszy wydawał mi się ten bohater, zanim został w ten sposób "rozszyfrowany"...

Wszystkie wydarzenia kolejnych rozdziałów IV tomu toczą się nadal w nadmorskim, nieco leniwym klimacie Balbec i okolic, z rywalizującymi ze sobą salonami Verdurinów i Cambremerów w tle, z przecinającą pejzaż linią kolejową, wzdłuż której kolejne stacje przywołują kolejne, i kolejne wspomnienia... I tak mija tom IV...


I tak mija też rok, od kiedy powstał ten blog! Rok! Z przykrością przyznaję, że w tej chwili bardziej przypomina on skrupulatne streszczenie jednego "przydługiego" dzieła niż forum ożywionej wymiany myśli na temat dzieł rozmaitych, jak to było pierwotnie zamierzone. Niemniej nie tracę nadziei, że a) w końcu przeczytam całość "Poszukiwania..." oraz b) mój tryb życia zmieni się na tyle, bym mogła wrócić do oglądania filmów i c) blog niego się odmieni, ożywi. Póki co ufam, że nadal w jakiś sposób jest on atrakcyjny dla wąskiego grona swoich odbiorców, których serdecznie pozdrawiam i na dziś - kończę...

środa, 10 października 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część II rozdział II

Tym razem przeprowadzka! Kolejna przeszkoda w czytaniu, a już tym więcej - w pisaniu. Tę partię tekstu, o której dziś chcę pisać, przeczytałam już tak dawno, że teraz z niemałym trudem, kartkując ją - odtwarzam w pamięci zawarte w niej obrazy i treści... I dopiero pretekst dyżuru, po którym należy się przecież człowiekowi nagroda, pozwala mi porzucić na chwilę obowiązki i usiąść do jednego z moich ulubionych zajęć. Zatem - tom IV część II rozdział II....



Akcja tej części powieści toczy się w całości w Balbec, gdzie główny bohater spędza po raz kolejny wakacje, tym razem w towarzystwie matki, która jednak większość czasu poświęca wspominaniu i hołdowaniu pamięci babki, podczas gdy młody Marcel spotyka się z Albertyną i jej przyjaciółkami, z panią Cambremer i jej teściową, spędza również interesujące popołudnie środowe na obiedzie u Verdurinów, w bajecznie położonej rezydencji La Raspeliere.

Miłość Marcela i Albertyny pełna jest napięć i niepokojów - raz Albertyna wydaje się kłamać i przedkładać jakieś utajone przyjemności nad spotkania z ukochanym, to znów Marcel decyduje się być dla niej nikczemny, poniża ją przy świadkach, by w końcu wyznać kłamliwie, że kocha jedynie Annę, którym to wyznaniem udaje mu się zresztą wywołać w Albertynie przypływ czułości i dobroci, o jakich nawet nie marzył. I tak miłość u Prousta to nieustanna gra, w której wskutek ciągłego zderzania się często odmiennych pragnień, wyobrażeń i oczekiwań, okresy radości i pokoju przeplatają się z burzliwymi kłótniami, w czym zresztą Proust upatruje najskuteczniejszego sposobu zawiązania między dwojgiem ludzi najtrwalszej więzi. Na uwagę zasługuje scena, w której sponiewierana przez Marcela Albertyna, wysłuchawszy jego wyznania o rzekomym uczuciu do Anny, przyjmuje potem jego przeprosiny i obdarowuje pieszczotami pełnymi czułości, Marcel zaś snuje wówczas refleksję, że w takim właśnie momencie miłości należałoby od niej uciec i do końca życia wspominać tę cudowną, ulotną chwilę, która pozwalałaby uwierzyć złudzeniu, że miłość wzajemna, szczęśliwa - istnieje...

Miłość Marcela do Albertyny zostaje w tym rozdziale zaprawiona goryczą zazdrości - zazdrości o szczególnym, gomeryjskim (jak go nazywa Proust) charakterze. Pewnego bowiem dnia w kasynie, do którego Marcel zaciąga Cottarda, bawiące tam dziewczęta, z braku partnerów, tańczą ze sobą. Cottard, obserwując Annę i Albertynę tańczące razem walca, podsuwa Marcelowi myśl, że przyjaźń tych dziewcząt może mieć nie całkiem niewinny charakter. Przypuszczeniem tym zasiewa w sercu chłopca niepokój, który z czasem będzie narastał i ranił go coraz silniej, przeradzając się w obsesję. Już wkrótce Marcel zaczyna nękać Albertynę bardziej lub mniej otwartymi pytaniami, którym ona przeczy stanowczo i z oburzeniem.

Homoseksualizm pozostaje zresztą bardzo rozbudowanym motywem również tej części powieści. Bezwstydny, otwarty związek siostry Blocha z pewną aktorką, namiętność Nissima Bernarda do młodego lokaja, który pozostaje na jego utrzymaniu, czy w końcu kwitnący niemal na oczach Marcela romans barona de Charlus z młodym Morelem (znanym Marcelowi uprzednio jako syn służącego w domu jego wuja) - wszystkie te homoerotyczne przyjaźnie przyciągają uwagę głównego bohatera i są przez niego skrupulatnie opisywane.

Na ostatnich niemal 150-ciu stronach rozdziału opisuje Proust słynną "środę" u Verdurinów, gdzie spotyka się "klan wiernych", o nieco innym składzie niż w czasach Swanna (opisanych w I tomie), ale o bardzo podobnym charakterze zamkniętej, wzajem się adorującej paczki. Do "klanu", poza, rzecz jasna, małżeństwem Verdurinów, należy m.in. Cottard, obecnie poważany profesor medycyny , jego potulna żona, Brichot - profesor Sorbony, dumny znawca i miłośnik etymologii, Ski - pewny siebie i rozpieszczony artysta rzeźbiarz polskiego pochodzenia, nieszczęsny Saniette, stale wyśmiewany i pogardzany przez pozostałych członków klanu, oraz podstarzała i wyklęta przez "świat" księżna Szerbatow - najwierniejsza z wiernych. Tego dnia, kiedy Marcel ma okazję gościć u Verdurinów, pojawiają się u nich również: Morel (jako obiecujący skrzypek), który przyprowadza ze sobą barona de Charlus (z którego sytuacji "klan" zupełnie nie zdaje sobie sprawy), a także Cambremerowie - oni bowiem są właścicielami La Raspeliere, którą na okres lata wynajmują Verdurinom (stąd jedni drugimi gardzą z wzajemnością).
Wyznam w tym miejscu, że te wszystkie obiady, rauty, spotkania towarzyskie, którym Proust poświęca tak dużo miejsca, pozwalając swoim bohaterom wygłaszać przy stole długie tyrady, opisując drobiazgowo szczegóły toalet, gesty, grymasy, wszystkie możebne intencje kryjące się za nimi - wszystkie te sceny, jakkolwiek barwne i bogate, męczą mnie. Uczestnicy tych spotkań nieustannie grają - mieszczanie grają intelektualistów, arystokraci prostaczków, snobi - obojętnych na uroki świata, a wszyscy odgrywają miłośników sztuki, na której zazwyczaj się nie znają. Ich kategoryczne poglądy są wypadkową panujących akurat mód i przekonań głoszonych przez chwilowe autorytety. Ich wzajemna uprzejmość podszyta jest zazwyczaj drwiną, pogardą, zazdrością.
Zapadła mi w pamięć scena, kiedy w drodze do Verdurinów, jadącym w powozach gościom ukazuje się oszałamiający widok na skalistą zatokę i bezmiar morza leżące u stóp wzniesienia, na którym położone jest La Raspeliere. Marcel, urzeczony tym widokiem, próbuje podzielić się swoimi wrażeniami z siedzącą obok niego księżną Szerbatow, która uprzejmym tonem przyznaje, że widok jest piękny, ale chłopiec natychmiast dostrzega, że zarówno ona, jak i pozostali członkowie klanu, zainteresowani są najwięcej własnym towarzystwem, a otaczająca ich piękna przyroda, stanowi dla nich jedynie korzystną "ramę" dla środowych spotkań. Piszę o tej scenie, ponieważ sama bardzo się w niej odnajduję. Najchętniej bowiem nie wchodziłabym do Verdurinów, ale pozostała na zewnątrz i spoglądała w dół skalistej zatoki, ponad którą Słońce zniżałoby się ku zachodowi...

I na tym dziś, zmęczona doszczętnie, kończę. A jutro zaczynam kolejny rozdział (choć w metrze jadącym z Bielan technicznie jest to o wiele trudniejsze...).