Marcel nie kocha kobiet dla jakichś szczególnych walorów ich urody czy intelektu, on zakochuje się w tajemnicy, jaką owiane jest ich życie. A przecież - życie każdego człowieka jest taką tajemnicą. I wydaje mi się zupełnie trafnym spostrzeżeniem, że miłość rodzi się właśnie wskutek fascynacji tajemnicą życia drugiego człowieka (dlaczego jest to akurat ten, wybrany spośród wielu człowiek, to oddzielna i nieodgadniona kwestia). Zakochani stopniowo dopuszczają siebie wzajemnie do coraz intymniejszych obszarów swojego życia - i tak zacieśnia się między nimi więź, miłość rozwija się. U Prousta jednak rzecz się ma inaczej... W jego dziele niemal każdy związek miłosny jest wyraźnie asymetryczny i podczas gdy jedna strona jest zafascynowana i pragnie zawładnąć całym życiem osoby kochanej, druga strona pozostaje mniej lub więcej chłodna i wykorzystuje zaangażowanie zakochanego do swoich niskich celów. Tak było w przypadku Swanna i Odety, Roberta i Racheli czy w końcu, o czym można przeczytać detalicznie w III rozdziale II części tomu IV - w przypadku barona de Charlus i cynicznego, okrutnego Morela.
A jak jest w przypadku Marcela i Albertyny? Można odnieść wrażenie, że Albertyna, przynajmniej na początku, kocha Marcela - zabiega o niego, cierpi od jego niegrzeczności, poświęca mu większą część swojego czasu, znosi cierpliwie jego zmienne nastroje. I Marcelowi, piszącemu z perspektywy dojrzałego człowieka spoglądającego w przeszłość, zdarza się przyznać, że to była poczciwa i dobra dziewczyna. On jednak nie potrafi tak po prostu odwzajemnić jej uczucia. Jego miłość karmi się niepokojem, tęsknotą, zazdrością. Kiedy więc Albertyna oddaje mu prawie cały swój czas i całą siebie, on łapczywie z tego korzysta starając się jednocześnie, by kochanka z nikim innym nie mogła się spotykać czy chociażby spojrzeć na kogoś, kto mógłby jej się wydać interesujący. Sytuacja ta jednak szybko go nuży i już już ma zerwać stosunki z Albertyną, kiedy ta (w IV rozdziale) niespodzianie wspomina, że pozostaje w bliskich stosunkach z przyjaciółką panny Vinteuil (panna Vinteuil z przyjaciółką żyły w kompromitującym związku, co z ukrycia obserwował zdumiony Marcel, jako chłopiec, w Combray). Dla Marcela, który jeszcze chwilę wcześniej planował ostateczne zerwanie, jest to cios tak straszliwy, że w rozpaczy nie widzi już innej możliwości, jak tylko wyrwać Albertynę z jej życia, odciąć od wszelkich niewłaściwych stosunków, mieć ją przy sobie cały czas.
Można też ująć tę sytuację inaczej - kiedy już wydawaje się, że Marcel posiadł Albertynę z całą jej tajemnicą (równie rozczarowującą, jak tajemnica Balbec czy salonu Guermantów), wówczas okazuje się, że ta ma jednak jakieś życie nieznane, w dodatku - bardzo podejrzane, najpewniej występne - boleśnie nieodgadnione. Tym samym dziewczyna po raz kolejny mu się wymyka, zamienia się w cień (cień tajemnicy, którą skrywa) - i za tym cieniem Marcel, zrozpaczony, po raz kolejny podąża oślepiony zazdrością, gotowy pokonać wszelkie przeszkody, gotowy nawet zadać cierpienie zasmuconej matce, oświadczając jej, w bardzo mocnym ostatnim zdaniu tego tomu, że musi bezwzględnie ożenić się z Albertyną...
Czy Albertyna faktycznie ma swoje ukryte życie i czy szuka przyjemności w homoseksulanych związkach, tego zapewne czytelnik się nie dowie. Nie o tym bowiem jest ta powieść. Albertyna do końca pozostanie zagadką, tak jak jest zagadką dla Marcela, który w dodatku, zamiast starać się tę zagadkę rozwikłać, karmi jedynie swoją wyobraźnię ciągle nowymi domysłami. Tym samym pozostaje samotny u boku bliskiej osoby, której nie ufa, której nie potrafi prawdziwie kochać... Czytelnik zaś poznaje świat jedynie z perspektywy Marcela...
Jak wspomniałam, bardzo dużą część III rozdziału poświęca Proust kolejnej nieszczęśliwej miłości - tym razem miłości Charlusa do Morela. Beznadziejny ten związek rozpaczliwie zakochanego "zboczeńca" i cynicznie to wykorzystującego młodego skrzypka jest dla mnie trudny do zniesienia i nie zamierzam się nim szczegółowo zajmować. Nie ukrywam też, że niektóre konstrukcje fabularne, jakie przy tej okazji autor komponuje (jak ta, w której Morel spotyka się w domu publicznym z księciem Gilbertem, co z ukrycia podglądają Charlus z Jupienem !!!) - są dla mnie nieprawdopodobne i trudne do przyjęcia. W końcu - jako że baron de Charlus wydaje się jednym z istotniejszych bohaterów tego tomu powieści - nie mogę nie zwrócić uwagi na to, że od kiedy narrator odkrył homoseksualną orientację barona, sprowadził tego bohatera właściwie wyłącznie do roli obsesyjnego wręcz "zboczeńca", co nieco mnie razi - dużo ciekawszy wydawał mi się ten bohater, zanim został w ten sposób "rozszyfrowany"...
Wszystkie wydarzenia kolejnych rozdziałów IV tomu toczą się nadal w nadmorskim, nieco leniwym klimacie Balbec i okolic, z rywalizującymi ze sobą salonami Verdurinów i Cambremerów w tle, z przecinającą pejzaż linią kolejową, wzdłuż której kolejne stacje przywołują kolejne, i kolejne wspomnienia... I tak mija tom IV...
I tak mija też rok, od kiedy powstał ten blog! Rok! Z przykrością przyznaję, że w tej chwili bardziej przypomina on skrupulatne streszczenie jednego "przydługiego" dzieła niż forum ożywionej wymiany myśli na temat dzieł rozmaitych, jak to było pierwotnie zamierzone. Niemniej nie tracę nadziei, że a) w końcu przeczytam całość "Poszukiwania..." oraz b) mój tryb życia zmieni się na tyle, bym mogła wrócić do oglądania filmów i c) blog niego się odmieni, ożywi. Póki co ufam, że nadal w jakiś sposób jest on atrakcyjny dla wąskiego grona swoich odbiorców, których serdecznie pozdrawiam i na dziś - kończę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz