Charlus sam zaplanował ten wieczór, chciał wykorzystać salon pani Verdurin dla promocji swojego protegowanego. W związku z tym sam decydował, kto zostanie, a kto kategorycznie nie zostanie zaproszony, sam zaplanował część artystyczną wieczoru i zasadniczo to on czuł się tego dnia gospodarzem.
W dniu przyjęcia "goście barona" również zachowują się tak, jakby to on był gospodarzem wieczoru. Witają się z nim, dziękują mu za zaproszenie, właściwymi zaś gospodarzami nie interesują się w najmniejszym stopniu. Baron wraz ze swoimi "wielkoświatowymi" przyjaciółmi nie wahają się też bezczelnie krytykować tych elementów wieczoru, które zostały zorganizowane przez panią Verdurin. "Pryncypałka" bardzo dotkliwie odczuwa takie znieważenie i aż kipi żądzą zemsty. Natychmiast też wpada na nikczemny pomysł poróżnienia Morela z Charlusem, co przychodzi jej bez większego trudu, za to jest kompletnym zaskoczeniem dla barona i całkowicie go przygniata. Dochodzi więc w istocie do sceny bardzo dramatycznej, poprzedzonej zresztą długim preludium kolejnych obrazów, dialogów, w których stopniowo narasta napięcie, w której to finalnej scenie kategorycznie odrzucony przez Morela baron pozostaje samotny i oniemiały, poniżony i bezradny na środku tego salonu, w którym chwilę wcześniej przeżywał swój ostatni wzlot...
Alain Delon jako baron de Charlus w filmie Volkera Schlondorffa... |
Baron traci więc tę miłość, której nigdy nie posiadał. Morel od początku wykorzystywał go dość cynicznie, chociaż trudno nie zauważyć, że i baron traktował swego "umiłowanego" w sposób przedmiotowy, pragnąc zarządzać całym jego życiem i czasem (co zresztą wydaje się nieodłącznym elementem miłości u Prousta). I chociaż wątek ten ma niewątpliwe duże znaczenie w powieści, a sam baron pozostaje w moim odczuciu jej "drugim głównym bohaterem", niemniej mnie w tym rozdziale bardziej interesują inne wątki.
Otóż dla Marcela wieczór u Verdurinów ma ukryte znaczenie. Wiedział on bowiem, że na spotkanie to wybierała się Albertyna, więc powstrzymawszy ją od tego, sam udał się tam, aby się przekonać, kogo chciała tam spotkać, czego doświadczyć. Odpowiedź (domniemana) na te pytania okazuje się dla niego szczególnie dotkliwa - otóż na wieczorze tym miały się zjawić panna Vinteuil ze swoją przyjaciółką...
Morel w części artystycznej wieczoru interpretuje po mistrzowsku septet Vinteuila, jeszcze głębszy, jeszcze piękniejszy od jego sławetnej sonaty. Marcel słuchając tej muzyki całkowicie się jej poddaje, odkrywa jej głębię, zanurza się w jej tajemnicy, która wydaje mu się czymś większym, czymś prawdziwszym niż wszelkie inne doświadczenie. Dochodzi on do przeświadczenia, że muzyka stwarza możliwość porozumienia niemożliwego między ludźmi, otwiera drzwi do wnętrza drugiego człowieka, pozwala widzieć świat innym, takim, jakim go kto inny zobaczył. Taka możliwość jest dla M. absolutnie fascynująca. "Skrzydła, inny aparat oddechowy, które by nam pozwoliły przebyć bezmiary, nie zdałyby się nam na nic, bo gdybyśmy się udali na Marsa i na Wenus zachowując te same zmysły, wszystkiemu, co moglibyśmy tam ujrzeć, dałyby one tę samą postać, jaką oglądamy na ziemi." - pisze Proust - "Jedyną prawdziwą podróżą, jedyną kąpielą w wodzie Młodości byłoby iść nie ku nowym krajobrazom, ale mieć inne oczy, widzieć wszechświat oczami kogoś innego, stu innych, widzieć sto światów, które każdy z nich widzi, którym każdy z nich jest; a to możemy uczynić z jakimś Elstirem, z Vinteuilem, z podobnymi do nich lecimy naprawdę z gwiazd na gwiazdy." Podobnie lektura Prousta to dla zdumionego, nieco już zmęczonego, ale pełnego podziwu czytelnika międzygwiezdny lot...
Co w dalszej kolejności zasługuje na szczególną uwagę, to swoista zabawa w dwuznaczności, jaką uprawia autor. Interesująco dwuznaczna jest postać przyjaciółki panny Vinteuil. Otóż to właśnie ona, po śmierci Vinteuila, odkryła i objawiła jego dzieła nieujawnione za życia, a genialne! Na kanwie tego wątku autor snuje refleksje, jak to za sprawą osób trzecich świat może poznać geniusz autora, który bez tej pomocy pozostał by w cieniu, niemożliwy do skojarzenia z tym, co nigdy nie zostało poznane. Nie sposób nie odnaleźć w tych słowach analogii do sytuacji samego autora, który również swą "nieśmiertelność" zawdzięcza skrupulatnej pracy wielu osób, które po jego śmierci poświęciły długie lata na odcyfrowywanie, analizę i publikację tego, co po sobie pozostawił.
Nie to jest jednak najważniejsze. Dla mnie bardziej istotne jest to, że dla M. panna Vinteuil z jednej strony ma być przyczyną cierpień zazdrosnej miłości, z drugiej zaś to właśnie za jej sprawą może on doświadczyć tego transcendentnego spotkania z muzyką Vinteuila, która otwiera mu drzwi do nowego świata. Proust pisze "A ja, dla którego (..) ta kobieta (...) miała być (...) przyczyną tylu cierpień, dzięki niej, w odpłatę, mogłem usłyszeć dziwne wołanie, którego nie przestanę już słyszeć nigdy, jako przyrzeczenie i dowód, że istnieje coś innego niż nicość, którą znalazłem we wszystkich rozkoszach i w samej miłości"...
Na tym etapie powieści wyraźnie jest już widoczne, że główny bohater całym sercem oddany różnym namiętnościom, w kolejnych tomach zaspokaja swoje pragnienia i za każdym razem doznaje zawodu, wszystko, o czym marzył, zaskakuje go swoją "nicością". Jedyne, co go nie zawodzi, to sztuka...
Zasypiam nad blogiem, zatem na dziś - wystarczy. Nie mogłam jednak się powstrzymać od pisania - tak bardzo chcę dalej czytać. Już wkrótce - tom VI...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz