wtorek, 31 grudnia 2013

"Jezuita. Papież Franciszek"

Jorge Bergoglio w cytatach, na Nowy Rok:

"przeżywanie (...) transcendencji jest dziś niezmiernie trudne z powodu zawrotnego tempa życia i zmian oraz braku perspektywicznego spojrzenia, (...) jednak w doświadczeniu religijnym ważne są momenty zatrzymania się, miejsca, w których "woda stoi""

"Ileż to razy w życiu wypada zwolnić tempo, zrezygnować z załatwienia wszystkiego od razu! Być cierpliwym oznacza (...) wyrzec się ambicji rozwiązania wszelkich spraw"

"w miłosierdziu Boga znajdzie się miejsce dla wszystkich"

A zamiast fajerwerków - "miejsce, w którym woda stoi"
- oby było go jak najwięcej w nadchodzącym roku...

piątek, 27 grudnia 2013

"Szklana pułapka"



Mam do tego filmu zupełnie nieobiektywny stosunek. Zarówno w przeszłości, jak i obecnie, odgrywa on pewną szczególną rolę w moim życiu rodzinnym, więc nic na to nie poradzę - oglądam go za każdym razem z pełną wyrozumiałości sympatią.

Jego akcja (co mnie odrobinę, przyznam, zaskoczyło) ma miejsce w Wigilię Bożego Narodzenia, obejrzeliśmy go zatem w bardzo adekwatnym momencie (bo na dwa dni przed Wigilią). Fabułę tego filmu można streścić w jednym zdaniu mniej więcej - nowojorski policjant, John McClane (w tej roli - czy ktoś może mieć wątpliwości?? - bezkonkurencyjny Bruce Willis), przylatuje na Boże Narodzenie do swojej rodziny w Kalifornii i prosto z lotniska jedzie do wielkiego "szklanego" biurowca bogatej japońskiej firmy, w której pracuje jego żona. A tam, rzecz jasna - atak terrorystyczny! Co dzieje się dalej - łatwo się domyślić (terroryści nie mają szans!).

Film powstał w 1988 roku i dla "współczesnego" widza wstrząsająca może być obserwacja, jak radykalnie zmienił się świat od tego czasu. Terroryści zamykają w budynku drzwi, odcinają linie telefoniczne i tym sposobem mają pełną kontrolę nad zakładnikami. Nikt nie sięgnie po telefon komórkowy, nie istnieje możliwość połączenia z Internetem, a duża część dramaturgii opiera się na tym, że terror rozgrywający się wewnątrz "szklanej pułapki" nie jest widoczny na zewnątrz, a błąkający się po różnych piętrach oszklonego budynku Willis szuka sposobu, jak poinformować o ataku policję. Stąd "Szklana pułapka" - polski tytuł filmu - jest dla mnie o wiele bardziej trafny niż oryginalne "Die hard". Z drugiej strony w kolejnych odcinkach filmu tytuł "Szklana pułapka" staje się coraz mniej adekwatny, a w moim ulubionym, czwartym, do rozmiarów pułapki urasta cały świat, sterroryzowany tym razem właśnie za pomocą Internetu. Muszę przyznać, że uchwycone w ten sposób tempo zmian, jakim ulega świat, robi na mnie wrażenie...

Zwraca uwagę niekorzystny wizerunek policji (czy może - "kalifornijskiej policji") odmalowany w filmie - opieszała, nieskuteczna, pozostaje całkowicie bezradna wobec terrorystów. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja po wkroczeniu do akcji FBI - płonie wóz pancerny, w kolejnych eksplozjach i strzelaninach giną policjanci, a przestępcy nadal mają się świetnie i "wszystko idzie zgodnie z planem".
Szczęśliwie na miejscu jest jednak Bruce Willis, który boso i w podkoszulku biega po szkle, zabija kolejnych terrorystów, wysadza połowę budynku w powietrze i ostatecznie - samodzielnie ratuje wszystkich zakładników. Czyli - super bohater jak się patrzy.


Pozostaje pytanie, czym ten film zasłużył sobie na pozycję na liście "stu najlepszych". Nie jest przecież szczególnie nowatorski, nie wyróżnia się ani psychologiczną głębią, ani efektami specjalnymi.
Co go jednak czyni tak przyjemnym w oglądaniu, to na pewno postać głównego bohatera - sympatycznego, poczciwego policjanta, który jest oczywiście niebywale sprytny, błyskotliwy i odważny, ale zarazem boi się lotów samolotem, nie radzi sobie w trudnej relacji z żoną i zdarza mu się popełniać błędy. Bruce Willis wykreował bohatera, którego lubi się i któremu się kibicuje od pierwszej sceny do samego końca i to jest niewątpliwie największy atut tego filmu. Czysta przyjemność :)

John McClaine - super super-hero ;)

wtorek, 17 grudnia 2013

"Dzieci północy" część III

Skończyłam czytać "Dzieci północy". Ze wszystkich dotychczas czytanych przeze mnie "lektur" ta niewątpliwie stanowiła największe wyzwanie. W dużej mierze przyczyniają się do tego zarówno moje zapracowanie, jak i egzotyczny charakter tej powieści, która, zakorzeniona w zupełnie mi nieznanej, obcej kulturze, nie jest bynajmniej prostym reportażem, lecz jedną wielką, często niezrozumiałą, metaforą.

W III części powieści Rushide wznosi się chwilami na wyżyny absurdu. W kolejnych rozdziałach tworzy coraz bardziej oderwane od rzeczywistości, często odstręczające (w czym faktycznie, jak gdzieś czytałam, przypomina Grassa), metaforyczne wizje.
Salim, oczyszczony nie tylko z więzów rodzinnych, swoich ograniczeń i ambicji, ale też doszczętnie pozbawiony pamięci, zostaje przez swoją siostrę (Dżamilę) "zdradzony" i oddany do wojska pakistańskiego. W wojsku pełni on funkcję buddy-tropiciela - medytującego, nieobecnego i nierozumianego przez otoczenie, a zarazem niezwykle przydatnego z uwagi na swój nadprzyrodzony zmysł węchu. Jako tropiciel, wraz z trojgiem młodziutkich żołnierzy, zostaje on wysłany do Indii z misją tropienia i wydawania wojsku indyjskich przywódców. Salim, ku swojemu późniejszemu rozgoryczeniu, bezmyślnie wykonuje rozkazy, podczas gdy jego młodzi towarzysze odkrywają trwogę wojennej rzeczywistości. To jednak również Salim w pewnym momencie dezerteruje i prowadzi swoich chłopców w głąb dżungli, by tam, z dala od wszelkiej cywilizacji, w strugach niekończącego się deszczu - przeczekać wojnę? ocalić ich niewinność? zachować życie? - nie umiem powiedzieć. Jednak wizji czworga wycieńczonych żołnierzy leżących na brzegu wzburzonej rzeki, pośród dzikiej dżungli, mokrych w rzęsistym deszczu i pokrytych mrowiem przezroczystych pijawek wypełniających się różowo ich krwią i pękających z przesytu - nie zapomnę...
Indie wygrywają wojnę, a Salim staje się zbiegiem, "obcym" pozbawionym tożsamości w swoim własnym kraju. W tej trudnej sytuacji odnajduje go Parwati-czarodziejka, żyjąca w getcie kuglarzy, będąca jednym z z dzieci północy. Parwati natychmiast rozpoznaje Salima i zakochuje się w nim. Przygarnia go, opiekuje się nim, on jednak, ilekroć ją całuje, widzi w niej zniekształconą i szpetną - Dżamilę, swoją nieszczęsną siostrę. Z tego powodu nie może się z nią związać, co ją pogrąża w smutku i goryczy. Parwati przywołuje do siebie Śiwę, tajemnicze alter-ego głównego bohatera - tego, za którego Salim został podmieniony po urodzeniu. Przez jakiś czas mała czarodziejka żyje ze złowrogim, brutalnym i nikczemnym Śiwą, czego skutkiem  staje się brzemienna i w takim stanie zostaje przez niego porzucona.
Indira Gandhi
Salim, dla ocalenia jej honoru, bierze ją w końcu za żonę. Tym samym Salim staje się ojcem nie-swojego-syna, który jednak jest potomkiem jego przodków (skomplikowane!). Syn Salima, Aadam, jest również dzieckiem północy, a także dzieckiem stanu wyjątkowego, który Indira Ghandi (w słowniku Rushide'a "Wdowa" - postać mroczna i despotyczna) wprowadziła właśnie w noc narodzin chłopca. 
Salim opisuje stan wyjątkowy jako okres nieprzerwanej nocy, czas szykan i prześladowań, których ofiarą pada również getto kuglarzy. Parwati zostaje uśmiercona, a Salim trafia do więzienia, gdzie jest torturowany dopóty, dopóki nie zdradzi nazwisk wszystkich Dzieci Północy. Wówczas "dzieci" zostają aresztowane i, wraz z Salimem, poddane przymusowej sterylizacji (która podobno faktycznie była w tym okresie stosowana w Indiach, również wobec więźniów politycznych!).

zielone ćatni - przy najbliższej
wizycie w w Tanddorze
musimy skosztować :)
W ostatnim rozdziale Salim, wraz ze swoim ocalałym synem oraz przyjacielem - Foto Singh'iem, powraca do Bombaju - miasta swojego dzieciństwa. Rozentuzjazmowany rozgląda się po znajomych okolicach licząc, że przywrócą mu one dzieciństwo i z rozgoryczeniem (opisywanym już przez Prousta!) odkrywa, że miejsca nie wskrzeszają przeszłości, miejsca po prostu trwają, obojętne na wzruszenia naszej pamięci. Szczęśliwie jednak Salim odnajduje klucz do swojej przeszłości, a jest nim ... zielone ćatni przygotowane przez Marię Perejrę, obecnie właścicielkę fabryki marynat. To zabawne, jak bardzo ten motyw również nawiązuje do Prousta. Salim oddaje Marii Aadama pod opiekę, a sam - zamieszkuje w fabryce i produkuje kolejne marynaty - marynaty wspomnień, na których przykleja nazwy-tytuły kolejnych rozdziałów swojej powieści. Czyli innymi słowy - oddaje się czemuś, co można by nazwać poszukiwaniami utraconego czasu...

Wielokrotnie już pisałam, że ta wielowątkowa powieść naszpikowana jest przenośniami, zaszyfrowanymi informacjami, których istnienie łatwo daje się wyczuć, ale sens - często pozostaje (dla mnie) ukryty.
Salim, będący niewątpliwie uosobieniem Indii (w ostatnich akapitach zostaje on zmiażdżony i rozpada się na 600 mln drobin - tyle, ile według książki Indie liczyły sobie w tamtym okresie ludności), przez całe życie błąka się, poszukuje swojej tożsamości, aspiruje do realizacji wielkich celów, a jednocześnie stopniowo stacza się na dno. Wyposażony w nadzwyczajne talenty, pragnie wykorzystać je dla dobra ogółu, ale ostatecznie - traci je, nieużyte. Kolejne kobiety, w których się zakochuje, wydają się symbolizować różne odłamy społeczności indyjskiej - imigrantka z USA, Ewa, ma go od początku do końca w pogardzie, Dżamila - jego siostra, która przeistacza się w gorliwą muzułmankę (czy nawet - Pakistankę?), odrzuca jego miłość i oddala go od siebie, w końcu Parwati - uosobienie magicznej, zabobonnej części kultury indyjskiej - zakochuje się w nim, chce go przygarnąć, ale on nie może się tej miłości poddać.
Salim zostaje zmiażdżony przez tłum ludzi, którzy pojawili się w jego życiu, ale bezpośrednio ścierają go na pył z jednej strony - Wdowa (a więc - Indira), z drugiej zaś - Śiwa, czyli jego złowrogi prześladowca, chłopiec urodzony o północy, potomek jego przodków, podmieniony, skazany na życie w nędzy i żądny za to życie zemsty. Śiwa to jakby mroczna strona Salima, zrodzona z biedy i poniżenia. W postaci tej również dopatrywać się można charakterystyki kolejnej warstwy indyjskiego społeczeństwa.

A "Dzieci północy"? Ze swoimi zdumiewającymi talentami, ze swoimi nadziejami na zbudowanie nowych, lepszych Indii, ze swoimi konfliktami i niezdolnością do solidarnego działania, ostatecznie wysterylizowane i tym samym - zmiażdżone - przez Indirę? Cóż one właściwie znaczą? Czy są to po prostu dzieci niepodległości - nadzieje i możliwości, z czasem pogrzebane? Czy też ukryte talenty drzemiące w tym skomplikowanym kraju, wybudzone niepodległościowym zrywem, i ponownie uśpione na nieokreślony czas...? A może symbolizują one coś zupełnie innego? - tego nie wiem.

Ciekawa to była, daleka i długa podróż. Z przyjemnością już ją jednak zakończyłam. Może kiedyś, w ramach "lektur nadobowiązkowych", sięgnę po "Szatańskie wersety" - nie ukrywam bowiem, że Rushide mnie zaintrygował. Teraz jednak, z okazji urodzin Papieża Franciszka, przeczytam wywiad przeprowadzony z nim jeszcze przed jego pontyfikatem. Potem zaś powrócę do kanonu, który zabierać nas będzie w coraz bardziej odległe czasy i kultury...

piątek, 22 listopada 2013

"Dzieci północy" cz. II

"A tutu!" Przywracam bloga życiu! Wcale o nim nie zapomniałam, ale nie będę tu "obiecywać poprawy". "Nie zawsze się wszystko układa i nie na wszystko jest rada". Akurat dziś mam czas, żeby coś napisać.

To zabawne - tak jak pierwszą część powieści czytałam z entuzjazmem i zachwytem, tak przez drugą brnęłam z wielkim trudem... Rowerowe dojazdy do pracy, wakacje - nie sprzyjały czytaniu tak złożonej, skomplikowanej lektury. Sporą partię tekstu czytałam nawet dwukrotnie, przy drugim czytaniu robiłam skrupulatne notatki, ale kiedy zapełniłam nimi dwie strony A4, a końca II części nie było widać - poddałam się...

Rushide naszpikował tę powieść metaforycznymi obrazami, pełnymi wyrazistych detali, nie zawsze czytelnych, szczególnie dla czytelnika nieobeznanego z historią i kulturą Indii. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wiedza o tym egzotycznym kraju, o jego problemach, o burzliwej przeszłości - stanowi klucz niezbędny dla zrozumienia dzieła Rushide'a. Salim Sinai wielokrotnie otwarcie przyznaje, że jego losy symbolizują losy jego kraju, że Indie niejako wcielają się w jego brzydkim, rozpadającym się, ale uduchowionym ciele. Pod tą otwartą deklaracją prostej metafory może się oczywiście kryć jakieś drugie dno - niewidoczne jednak dla moich oczu.

W II części powieści narrator kreśli obraz swego trudnego dzieciństwa i jeszcze trudniejszego dojrzewania. Dorastający pod brzemieniem przeznaczenia "do rzeczy wielkich", wynikłego z niezwykłej daty i godziny swoich narodzin, młody Salim, hołubiony przez dwie kobiety - matkę i niańkę (Marię - tę, która go podmieniła), w wieku lat dziewięciu boryka się z poczuciem braku sensu życia, z przeświadczeniem o swojej ułomności i nijakości. Żyje on w warunkach cieplarnianych, w zamożnej rodzinie, która mimo wielu zawirowań, mimo zamrożenia całego majątku Ahmeda Sinai przez państwo oraz mimo jego pogłębiającego się alkoholizmu, nie traci swojej pozycji. Chociaż w rodzinie faworyzowany, chłopiec żyje niejako w cieniu swej buntowniczej, odważnej siostry, Mosiężnej Małpki. Ze swoimi troskami i osamotnieniem, kryje się on w brudnej skrzyni na bieliznę (tak jak kiedyś schował się tam Nadir Chan) i właśnie z tej kryjówki, całkiem przypadkowo, odkrywa pewnego dnia straszliwą tajemnicę swojej matki. Odkrycie to, chociaż przykre, jest jednocześnie tak wstrząsające, że uwalnia w nim jego pierwszy dar - Salim ze zdumieniem orientuje się, że może zaglądać do umysłów innych ludzi, może czytać w myślach nie tylko swoich bliskich i znajomych, ale też w ogóle wszystkich ludzi, również tych mieszkających w najdalszych zakątkach kraju.

Kolejne wstrząsające wydarzenie w jego życiu (upokarzający upadek z roweru na oczach fascynującej go w owym czasie amerykańskiej - na pewno nie przypadkowo - dziewczynki) uwalnia w nim kolejny dar - w swoim umyśle jest on w stanie organizować spotkania dla "dzieci północy", czyli tych, które urodziły się tej samej, niezwykłej nocy, co on. Dzieci te mają fantastyczne, zdumiewające zdolności - im godzina ich narodzin była bliższa północy, tym bardziej wyszukane są ich talenty. Salim, wciąż działając wyłącznie na terenie swojego nadzwyczajnego umysłu, zrzesza dzieci w "Konfederację Dzieci Północy", której przewodniczy. Dzieci, początkowo zafascynowane sobą wzajemnie, gotowe są pod wodzą Salima współdziałać, by odmieniać świat (Indie) na lepsze. Z upływem czasu jednak popadają w konflikty, a w końcu wzajemne znużenie sobą, coraz bardziej zwracają się ku swoim własnym problemom, i konfederacja stopniowo ulega rozpadowi. Ostateczny jej kres (przynajmniej w obrębie II części powieści) kładzie zabieg wydrenowania przewlekle chorych zatok przynosowych Salima - zabieg, któremu przymusowo poddają go rodzice, i który nieoczekiwanie oczyszcza go doszczętnie nie tylko z kataru, ale również z jego tajemniczych zdolności...

Po zabiegu wydrenowania Salim zostaje obdarzony nowym darem - darem nadludzkiego węchu, którym rozpoznaje nie tylko wszelkie odmiany zapachów organicznych, ale również zapachy uczuć i pragnień innych ludzi. Tak wyposażony, wraz z całą rodziną, emigruje do Pakistanu, "kraju czystych".

Tam jego rodzina zamieszkuje u ciotki Aliji (niegdyś zaręczonej z Ahmedem Sinai) i rozpoczyna coś na kształt swojej złotej epoki - Ahmed i Amina ponownie zakochują się w sobie, Mosiężna Małpka ujawnia swój nadzwyczajny talent do śpiewu i wkrótce zostaje słynną Dżamilą Śpiewaczką i tylko biedny Salim pozostaje samotny w swoim świecie zapachów i wyziewów obcego mu miasta. W dodatku zakochuje się on nieczystą miłością w swojej pięknej siostrze, która w międzyczasie staje się gorliwą i cnotliwą muzułmanką.

Wkrótce jednak szczęście rodzinne załamuje się - według Salima przede wszystkim za sprawą zawistnej ciotki Aliji, która w akcie zemsty zaczyna wsączać całą gorycz swojego życia w życie rodziny Sinai. Ciężarna Amina zaczyna gwałtownie się starzeć i zwracać do duchów przeszłości, bezradny Ahmed ponownie popada w nałóg alkoholizmu, kuzyn Salima, Zafar, zabija swojego ojca itp. itd. Wszystkie te wydarzenia mają miejsce na tle narastającego konfliktu między Indiami i Pakistanem zwieńczonego wojną roku 1965.

W wojnie tej cała rodzina Salima, z wyjątkiem jego siostry, ginie. Dla Salima "zabrakło bomb". Uderzony w głowę spluwaczką inkrustowaną lapis lazuli, doznaje oczyszczenia. Uwalnia się on od rozpadu swojej rodziny, od swojej nieczystej miłości, od wszystkich niespełnionych oczekiwań, porażek, aspiracji. I tak kończy się część II powieści.

Trudna to, doprawdy, lektura. Jak już wspomniałam wcześniej, bez wiedzy o historii Indii i Pakistanu, nie sposób jej zrozumieć. Znajduję w niej jednak (niejako "dla siebie") liczne metafory "uniwersalne" - jak chociażby wątek zemsty ciotki Aliji, w którym tak naprawdę to przeszłość mści się na rodzinie Sinai. Ich szczęście, budowane na czyimś nieszczęściu, nie może trwać wiecznie. Niewyjaśnione konflikty, ukryte animozje - muszą się w końcu ujawnić...
Czytelny jest też motyw kryzysu tożsamości - Salim, będąc w wieku, kiedy kształtuje się w człowieku tożsamość, sam czuje się rozdarty między dwiema ojczyznami, między mnogością religii, między zwaśnionymi członkami rodziny. Te wewnętrzne konflikty targające młodym Salimem odzwierciedlać muszą nastroje, jakie panowały w dwóch sąsiadujących ze sobą, kształtujących się dopiero w swojej młodej suwerenności państwach - Indiach i oddzielonym od nich - Pakistanie, które szybko popadły w konflikt, trwający ponoć do dnia dzisiejszego.

Ciekawa jestem, co właściwie oznaczają nadzwyczajne dary Salima, a także ich gwałtowna utrata, poprzedzająca wyjazd do Pakistanu. Jaka jest rola "dzieci północy"? Czy spotkają się one jeszcze w "oczyszczonym" umyśle Salima? Być może III część powieści odpowie na te pytania... Zmęczona, ale niestrudzona, zabieram się do dalszej lektury...

sobota, 20 lipca 2013

"Dzieci północy"


Z prawdziwym entuzjazmem zaczęłam lekturę "Dzieci Północy" Rushide'a. Wspaniale jest sięgać po książkę tak egzotyczną, szczególnie latem (to prawie jak daleka podróż!), chociaż od kiedy dojeżdżam do pracy rowerem, czyta mi się znacznie wolniej...

Dotychczas przeczytałam I część powieści i zachwyciłam się. Jest niezwykła, napisana bardzo błyskotliwym, oryginalnym językiem, pełna sugestywnych i zdumiewających obrazów (jak chociażby obraz młodego doktora Aaziza, który poznaje ciało swojej przyszłej żony partiami, przez dziurę w prześcieradle, przez którą ją bada...).

Narrator powieści, Salim Sinai, będący jej głównym bohaterem, opowiada swoje losy, wyśmienicie stopniując napięcie, wyprzedzając niektóre wydarzenia dyskretnie, poprzez podsuwanie czytelnikowi nie całkiem zrozumiałych obrazów, które stają się czytelne dopiero po dłuższym czasie, w miarę czytania.

Cały I tom powieści poświęcony jest wydarzeniom poprzedzającym narodziny Salima, opisuje losy jego przodków (którzy, jak się okazuje pod koniec, nie całkiem są jego przodkami - czy też może tym bardziej nimi są, gdyż mimo że ostatecznie nie wiążą go z nimi więzy krwi, to jednak ich losy determinują jego los). Historia głównego bohatera wpisana jest oczywiście w burzliwą historię Indii, jego narodziny przypadają na chwilę, w której Indie odzyskują niepodległość - o północy dnia 15 sierpnia 1947 roku. Indie Rushide'a (na razie w okresie sprzed 1947) to kraj pełen kontrastów, targany wewnętrznymi konfliktami, w którym ściera się mnogość religii i kultur, bogacze mieszkają obok nędzarzy, a wszelkie ruchy niepodległościowe są brutalnie tłumione przez Brytyjczyków. Ta, bolesna niekiedy, różnorodność znajduje odzwierciedlenie w losach rodziny Salima, którego dziadek, doktor Aaziz, odebrawszy wykształcenie medyczne w Heidelbergu, powraca do rodzinnego Kaszmiru, gdzie budzi nieufność u przywiązanej do tradycji, zabobonnej ludności, i żeni się z kobietą o umyśle prostym, przesądną i wrogą jego odważnym poglądom. W podróży poślubnej natrafiają oni na zamieszki w Amritsarze,w czasie których wojsko brytyjskie strzela do nieuzbrojonych hinduskich demonstrantów (Hartal Gandhiego). Po zawiązaniu się Zgromadzenia Wolnego Islamu pod wodzą Mijana Abdullaha, doktor Aaziz wyznaje swojej przyjaciółce: "Zaczynałem jako Kaszmirczyk i to nawet nie muzułmanin. Potem ten siniec na piersi [nabyty w Amristarze] zrobił ze mnie Hindusa. Nadal nie czuję się właściwie mahometaninem, ale z całego serca popieram Abdullaha."

Skomplikowane są też losy matki głównego bohatera. Jako młoda, ciemnoskóra dziewczyna, wchodzi w ukrywany przed światem związek małżeński z pulchnym impotentem, sekretarzem zamordowanego Abdullaha, ukrywanym przez Aaziza w skrytce pod podłogą. Najszczęśliwsze chwile swojego życia spędza z ukochanym w ich ukrytym pokoiku pod dywanem, gdzie plują do celu - do srebrnej, inkrustowanej lapis lazuli, spluwaczki, odizolowani od świata, obojętni na jego problemy. Potem jednak sytuacja odmienia się, mąż Mumatz jest zmuszony uciekać, a w jakiś czas później dziewczyna ponownie wychodzi za mąż - za niezdecydowanego absztyfikanta swojej siostry, Ahmeda Sinai, który nadaje jej nowe imię: Amina. Amina nie kocha swojego nowego męża tak, jak poprzedniego, ale stara się go pokochać z całą sumiennością, podobnie jak sumiennie zajmuje się domem - jej życie zamienia się więc w ciąg wypełnianych wobec świata obowiązków.

Rawana
Na uwagę zasługuje jeszcze rozdział pt. "Wielogłowe potwory", w którym autor opisuje jednocześnie dwa równoległe wydarzenia. Pierwszym z nich jest fatalny zbieg okoliczności, skutkiem którego Ahmed Sinai pada ofiarą szajki Rawana (Rawana - od imienia dziesięciogłowego potwora opisanego w starożytnym eposie o życiu Ramy) i traci cały niemal swój dobytek. Drugim opisanym w tym rozdziale wydarzeniem, które dokonuje się w tym samym czasie, są odwiedziny Aminy u wróżbity Ramrama, który wypowiada złowrogą przepowiednię o przyszłych losach jej syna. W rozdziale tym każde z małżonków ma swoją tajemnicę - Ahmed w tajemnicy przed żoną udaje się na spotkanie ze swoimi wspólnikami, aby przekazać łapówkę członkom Rawany (co się nie udaje), podczas gdy Amina w tajemnicy przed mężem udaje się do ubogiej dzielnicy miasta, wchodzi odważnie do domu, gdzie mieszkają sami mężczyźni i wysłuchuje straszliwej wróżby. Każde z nich też spotyka swojego wielogłowego potwora - Ahmed pod postacią bezwzględnej szajki Rawana, która skutkiem pomyłki puszcza z dymem magazyn, w którym mieścił się cały jego dorobek, Amina zaś - w wynędzniałych, głodnych, chorych ludziach, których spotyka w ubogiej dzielnicy miasta i z których istnienia dotychczas nie zdawała sobie sprawy...

O panu Methwoldzie i jego chytrym planie podstępnego zeuropeizowania nabywców jego pałacu, o wyczekiwanych narodzinach o północy oraz o podmienionych dzieciach pisać już nie będę. W końcu to nie jest streszczenie powieści (której lekturę, na marginesie, wszystkim gorąco polecam). Z niecierpliwością sięgam po drugą część - ciekawa, w jaki sposób dokonywać się będzie przepowiednia Ramrama... Póki co czyta się wyśmienicie...

niedziela, 23 czerwca 2013

"Grona gniewu"


Epicka powieść opisująca losy rodziny Joadów, wysiedleńców z Oklahomy, którzy w dobie Wielkiego Kryzysu przemierzają Stany Zjednoczone w nadziei dotarcia do kraju, gdzie znajdą pracę i bezpieczny byt, należy ponoć do najlepszych dzieł w dorobku Steinbecka.

"Grona gniewu" są napisane z rozmachem, charaktery nakreślone wyraźną kreską, pejzaże barwne, fabuła angażująca. Steinbeck nie jest pisarzem-filozofem, nie snuje on głębokich rozważań, nie odkrywa przed czytelnikiem nowych horyzontów myśli, za to ze współczuciem i zrozumieniem pochyla się nad losem prostych, poczciwych ludzi, którzy stają bezradni wobec niezrozumiałych, wrogich im społecznych przemian. Losy głównych bohaterów rozgrywają się na tle masowej migracji tysięcy im podobnych, wysiedlonych rolników, którzy w poszukiwaniu pracy przemieszczają się z mozołem na zachód, zamieszkują nędzne, prowizoryczne obozowiska zwane Hooverville'ami, przymierają głodem, by w końcu, dotarłszy do celu, stać się tanią siłą roboczą dla bezwzględnych obszarników.

Ludzie ci trzymają się razem, tworzą specyficzną wspólnotę, pomagają sobie wzajemnie, dzielą się wszystkim, co mają, chociaż nie mają prawie nic. Czyni ich to oczywiście "bogatszymi" od przewijających się na stronach powieści posiadaczy, opływających w zbytek, zatroskanych o swoją własność, zamkniętych na drugiego człowieka. Steinbeck staje w obronie ofiar i napiętnuje w swojej powieści system ekonomiczny, w którym człowiek staje się niewolnikiem pieniądza, a dążenie do zysku (za wszelką cenę) - głównym motorem ludzkich działań. Czyni to jego powieść może nie - odkrywczą, ale zdumiewająco aktualną - opisane w niej zjawiska mają przecież we współczesnym świecie miejsce na skalę globalną...

Na Joadów czeka w drodze szereg nieszczęśliwych wydarzeń, najstarsi z nich umierają, inni - w różnych okolicznościach odchodzą. Rodzina stopniowo się rozpada, wiedzie też coraz nędzniejszy byt. Powieść kończy się w chwili, kiedy z trzynastu osób, które wyruszyły wspólnie w drogę, razem pozostaje tylko pięć i tych pięcioro nie posiada już absolutnie nic, wędruje przed siebie pieszo i kryje się w opuszczonej stodole przed deszczem. Nie ustępują jednak - powieść Steinbecka jest bowiem (w mojej opinii) hymnem na cześć ludzkiej determinacji i woli przetrwania. Jego bohaterowie nie poddają się nigdy, ciągle zdążają do przodu, a w rozgoryczonych ich sercach dojrzewają grona gniewu...

Na szczególną uwagę zasługują w tej powieści postacie dwóch kobiet. Pierwsza z nich - Joadowa - matka, czuwa nad całą rodzinną wspólnotą. To ona jest najpełniej świadoma, że tylko poprzez trzymanie się razem mogą przetrwać ten kataklizm, który ich dotknął, to ona podtrzymuje wszystkich na duchu i prowadzi do celu. Druga, jej córka, Rosasharn - mimo iż od początku powieści ciężarna, w rodzinie długo pozostaje w roli rozkapryszonego, skoncentrowanego na sobie dziecka, jednak z czasem stopniowo dojrzewa. Po urodzeniu martwego płodu (wskutek niedożywienia? infekcji?), w przejmującej, ostatniej scenie powieści, karmi ona piersią obcego, wycieńczonego głodem mężczyznę, a "wargi jej [zwierają] się w uśmiech, który [kryje] w sobie tajemnicę." Niezwykła, przejmująca scena...

Powieść Steinbecka podobała mi się. Należy ona do tego gatunku literatury, która "wsysa" czytelnika w swoją rzeczywistość i pozwala zaangażować się w losy bohaterów. Dzięki temu tematy dość "oklepane" stają się nagle znowu istotne, "prawdziwe". Czy kupując produkty importowane z Chin i sprzedawane w Europie w atrakcyjnych cenach, nie stajemy się beneficjentami wyzysku tysięcy robotników pracujących za bezcen, w nieludzkich warunkach, w chińskich fabrykach? Albo - czy potrafimy dzielić się tak, jak dzielą się bohaterowie powieści - zawsze szczodrzy i zawsze radzi gościom, choćby mieli zjeść wspólnie ostatni bochenek chleba, jaki im pozostał? Pytania to być może banalne, podobnie jak przesłanie całej powieści, która niewątpliwie upraszcza odrobinę rzeczywistość, a jednak... warto sobie tym torem porozmyślać...

piątek, 24 maja 2013

"Kamienny świat"


""Kamienny świat" jest jednym obszernym opowiadaniem, złożonym z dwudziestu samodzielnych części" - tłumaczy w pierwszych słowach wstępu sam autor. W istocie koncepcja całego zbioru jako jednej, przemyślanej całości, jest bardzo czytelna. Pierwsze opowiadanie stanowi swojego rodzaju wprowadzenie, w którym zawiera się "teza o kamiennym świecie". Kolejne utwory, w chronologicznym porządku, ilustrują doświadczenia narratora z niemieckich obozów koncentracyjnych, następnie z okresu uwięzienia w amerykańskim obozie dla wysiedleńców i w końcu - z życia po wojnie. Opowiadania te, będące miniaturami, króciutkie, uderzające, wolne od wszelkiego komentarza - same w sobie stanowią niejako kolejne argumenty przemawiające za mroczną, złowrogą naturą świata. W końcu ostatnie opowiadanie, w którym narrator ponownie wraca wspomnieniami do obozu koncentracyjnego, stanowi swojego rodzaju podsumowanie całości, zawierają się w nim ważne słowa: "Ci wszyscy zaś, którzy (…) szli do komory gazowej, prosili pielęgniarzy (…), aby patrzyli i pamiętali. I aby powiedzieli prawdę o człowieku - tym, którzy jej nie znali."

Prawda o człowieku, prawda o świecie - to niewątpliwie najważniejsze zagadnienia całego cyklu opowiadań. W pierwszym z nich, którego tytułem nazwał Borowski cały tom, narrator błądzi po powojennym mieście, pełnym ruin i ludzi, którzy próbują odnaleźć się w nowej rzeczywistości, podczas gdy główny bohater widzi ich co chwila zlewających się w bezkształtną masę twarzy, rąk i nóg, wsiąkających w nicość, która jest jedynym przeznaczeniem świata. On nie szuka już w tym świecie żadnej nadziei, nic go w nim nie kusi, nic go w nim nie czeka. Powojenny świat rozczarowuje - jest próżny, skazany na zagładę. Ten właśnie świat nazywa narrator "jakby ciosanym w kamieniu". Na miarę tego świata zamierza on napisać wielkie epickie dzieło, w miejsce którego jednak powstaje… zbiór krótkich opowiadań.

Opowiadania obozowe są oczywiście przerażające. Mną najbardziej wstrząsnął utwór pt. "Śmierć Schillingera" opowiadający historię chwilowego buntu prowadzonych do komory gazowej ludzi. Bunt rozpoczął się przypadkowo, od szamotaniny między złowrogim sierżantem SS Schillingerem a nagą kobietą, do której ten próbował się zbliżyć w wiadomych celach. Kobiecie udało się przechwycić broń SS-mana i śmiertelnie go postrzelić, co wywołało panikę wśród pozostałych Niemców, którzy w popłochu uciekli. Tłum nagich ludzi rzucił się więc z krzykiem na prowadzących ich do komory gazowej współwięźniów - ci jednak, pomimo iż pozbawieni jakiegokolwiek nadzoru, szybko i skutecznie bunt stłumili. Cała historia opowiadana jest przez pewnego vorarbeitera z sonderkommanda, który mówi o tym wydarzeniu słowami: "Ale chwała Bogu, daliśmy sobie radę. Zagnaliśmy kijami transport do komory, zaśrubowaliśmy drzwi i zawołaliśmy SS-manów, aby wrzucili cyklon. Nabyliśmy przecież trochę wprawy." To wstrząsające opowiadanie nadzwyczaj trafnie ilustruje, jak doskonale działa w ludziach raz uruchomiona machina zła - kręci się ona nieprzerwanie nawet wówczas, gdy inicjatorzy jej działania znikają.

Działa ona również po wyzwoleniu obozów, których więźniowie nie tylko dokonują "zachłannych" samosądów na byłych oprawcach, ale mszczą się również krwawo na ich rodzinach, na dzieciach. Zrodzone z wojny: nienawiść, pogarda dla człowieka, żądza zemsty - przesycają świat powojenny. W świecie tym również niepokojąco zacierają się granice między prawdą i fałszem, dobrem i złem. W niemieckim kościele SS-mani mają piękne, ukwiecone kapliczki (wątek ten pojawił się już zresztą w "Pożegnaniu z Marią"), w opowiadaniu "Lato w miasteczku" młody ksiądz przetrzymuje na pięterku plebanii kochankę, w "Upalnym popołudniu" pewien chłopiec wraz z dojrzałym mężczyzną mówią ze zgorszeniem o bezwstydnej kobiecie, której jednocześnie przyglądają się pożądliwie, w kolejnym opowiadaniu kobieta, która przetańczyła z drugą kobietą cały wieczór w ogrodzie, w ostatnich akapitach okazuje się jednak mężczyzną itd. itd..

Po świecie minionym pozostają jedynie zgliszcza, bezwartościowe wspomnienia o zmarłych, jak w smutnym opowiadaniu "Dziewczyna ze spalonego domu". Doskonałe doń uzupełnienie stanowi "Mieszczański wieczór", którego bohater przed zaśnięciem oddaje się erotycznym fantazjom, które, ku jego rozczarowaniu, przerywa młoda żona, kiedy przychodzi do łóżka. Młoda żona bowiem w świecie powojennym, jak wszystko inne - rozczarowuje, nie dorasta do marzeń, czy może raczej - do wspomnień?

Pojęcie "kamienny świat" nie odnosi się więc z całą pewnością specyficznie do izolowanego świata obozów koncentracyjnych, nie ogranicza się też, moim zdaniem, do świata widzianego oczami człowieka, który przeżył uwięzienie w obozach. "Kamienny świat" to konsekwentna koncepcja świata okrutnego, złowrogiego, w którym nie istnieją wyższe wartości, nadzieja, sens - świata, którego PRAWDZIWĄ naturę wojna jedynie UJAWNIŁA…

Ja w ten świat… nie wierzę (nie chcę wierzyć?). Niemniej dzięki Borowskiemu muszę go uwzględnić, muszę wziąć pod uwagę cały bezmiar zła, które w nas tkwi - tę straszliwą prawdę, która nie traci na ważności, mimo upływu czasu. Lektura jego opowiadań jest z tego powodu niezwykle pouczająca i, faktycznie, "obowiązkowa"…


środa, 8 maja 2013

Tadeusz Borowski: Opowiadania

Zacznę od uwagi bardzo ogólnej, odnośnie samego kanonu. Otóż czytam teraz piątą pozycję z listy "ksiąg nakazanych" autorstwa dr Makowskiego i nie mogę przy tej okazji nie zauważyć, że pośród tych pięciu powieści tylko jedna NIE koncentrowała się zasadniczo na złu, do jakiego zdolny jest człowiek. Pozostałe cztery, poczynając od "Jądra ciemności", opowiadały o najciemniejszych zakamarkach ludzkiej duszy, o najpodlejszych doświadczeniach ludzkości. Wiem, że w kanonie jest jeszcze wiele rozmaitych książek, w których niekoniecznie nawracać będą te motywy, ale na ten moment zastanawiam się, czy tak duży udział powieści mrocznych i wojennych w kanonie nie stanowi sam w sobie istotnego przesłania? Czy nie jest czymś w rodzaju ostrzeżenia? Ostrzeżenia przed złem, które obecne jest w każdym człowieku, w każdym z nas?

Opowiadania Tadeusza Borowskiego obrazują swojego rodzaju apogeum zwyrodnienia, demoralizacji, jakim mogą ulec ludzie w określonych okolicznościach. Stanowią one brutalną, miażdżącą, skrupulatnie oczyszczoną z wszelkiego martyrologicznego kontekstu relację z życia w niemieckich obozach zagłady - życia, którego autor oczywiście doświadczył. Nie są one jednak prostą relacją, lecz przemyślaną literacką ilustracją głębokich psychicznych i moralnych przemian, jakim ulega człowiek umieszczony w rzeczywistości, w której życie ludzkie zostało pozbawione najmniejszej wartości, a skrajny głód, wyczerpanie i nędza czynią z ludzi zwierzęta walczące za wszelką cenę o przetrwanie.

Po raz kolejny przytrafiło mi się czytać książkę wydaną przez "BN", tym razem również opatrzoną w bardzo długi wstęp zawierający zarówno biografię autora (której nie zamierzam tu poświęcać uwagi), jak i szczegółową analizę jego twórczości, przede wszystkim tej tzw. "obozowej". Autor tego opracowania, Andrzej Werner, przypomina czytelnikowi, aby nie interpretował postaci i postawy głównego bohatera opowiadań nazbyt pochopnie, aby uwzględniał kontekst szczególnych i niemożliwych do wyobrażenia okoliczności, w jakich ten się znalazł. Jest to oczywiście istotna uwaga dotycząca odbioru wszelkiej literatury (czytać zawsze należy uwzględniając, kim był autor, do kogo i w jakim celu pisał, i z jakiej kultury oraz doświadczeń czerpał). Niemniej w przypadku tej konkretnie lektury uwagi te okazały się nad wyraz cenne. Otóż wszelkie normy kulturowo-moralne obowiązujące w "normalnym" świecie, załamywały się, "traciły ważność" w warunkach obozów zagłady. Główny bohater opowiadań Borowskiego, Tadek, jest więźniem sprytnym, obrotnym, "ustawionym" w obozowej rzeczywistości. Musi uciekać się do oszustw, kradzieży, musi pozostawać obojętny na cierpienie i śmierć innych ludzi - aby samemu przeżyć. Czy jest to postawa godna? Jest z całą pewnością bardzo ludzka, wywodzi się z podstawowych instynktów. Jest zrozumiała. Tadek potrafi zdobyć się na gest litości, potrafi współczuć, jednak przede wszystkim działa w swoim interesie, niekiedy w sposób okrutny, cyniczny (jak w opowiadaniu "Śmierć powstańca", w którym prowokuje on  współwięźnia do wymiany chleba na buraka, którego spożycie doprowadza schorowanego człowieka do śmierci).

Pan Werner przekonuje we wstępie, że cykl opowiadań pt. "Pożegnanie z Marią" stanowi szczyt osiągnięć literackich Borowskiego. W "Utworach wybranych" poprzedza go jeszcze dwoma opowiadaniami z książki "Byliśmy w Oświęcimiu": "U nas, w Auschwitzu..." oraz "Ludzie, którzy szli". Dotychczas przeczytałam te właśnie opowiadania.

Pierwsze z nich, "U nas, w Auschwitzu" nasunęło mi zupełnie nieoczekiwanie skojarzenie z "Rzeźnią numer pięć". Dlaczego? Uderzyło mnie podobieństwo nie tyle języka, co tej specyficznej, pozornie cynicznej optyki. Tadek, główny bohater, piszący listy do swej ukochanej, Marii, uwięzionej w sąsiednim, kobiecym obozie, trafia do Oświęcimia z Brzezinki i jest to dla niego swojego rodzaju awans. W Oświęcimiu ma przejść szkolenie medyczne, jest więc w bardzo uprzywilejowanej sytuacji i patrzy na obozowe życie z pewnego dystansu. Opisuje on potworności tego życia w sposób lekki z pozoru, bez zgrozy, bez zdziwienia, ot - w jednym baraku świetlica i dom publiczny, w drugim kobiety-króliki doświadczalne, a tu stodoła do gazowania, komin itp. itd. To bardzo przypomina styl Vonneguta - za pozorem sarkazmu kryje się... no właśnie - co? Rozpacz zobojętnienia? Poczucie winy? W jednym akapicie Borowski pisze: "Widzisz: to mistyka. Oto jest dziwne opętanie człowieka przez człowieka. Oto jest dzika bierność, której nic nie przełamie."
Kolejne opowiadanie, pt. "Ludzie, którzy szli" opisuje już zjawisko masowej zagłady, która dokonuje się gdzieś w tle, w ciszy - ludzie pojawiają się, idą, znikają, pojawiają się kolejni - rzesze. Giną tysiącami, po cichu, systematycznie. Najdobitniej jednak o masowej "likwidacji" opowiada Borowski w przerażającym utworze "Proszę państwa do gazu". Jest to skrupulatny opis rozładunku kolejnych "transportów" na rampie przy obozie. Rozładunku dokonują oczywiście więźniowie, większość bowiem obozowych zbrodni dokonuje się rękami więźniów. Więźniowie ci zresztą traktują "wypad na rampę" jako swojego rodzaju atrakcję, można przy tej okazji najeść się i wzbogacić. Tadek przychodzi na rampę po raz pierwszy. To, co widzi, przekracza granice ludzkiej wyobraźni - niekończące się masy ludzkie, wycieńczone, upodlone, ładowane do ciężarówek, do gazu, martwe niemowlęta walające się po opustoszałych wagonach, matki wyrzekające się dzieci, wszędzie stosy trupów i konających. Tadek, wykończony, przerażony, z każdym kolejnym transportem pała coraz większą nienawiścią do ofiar. Człowiek nie dysponuje odpowiednią skalą emocji i reakcji, aby adekwatnie odpowiedzieć na takie doświadczenie. Swoje przerażenie, bezsilność rozładowuje w okrucieństwie. Ludzie zapalają się złem jak ogniem, to najprostsza i zarazem najstraszliwsza reakcja. Tu znów przypomina mi się Vonnegut, który pisał - "co można powiedzieć na temat masakry? to, co mówią ptaki: it-it". Najlepiej nic nie mówić, ale koniecznie - pamiętać.

Pozostałe opowiadania ilustrują kolejne odsłony obozowego życia - katorżnicznej pracy, głodu, śmierci, walki o przetrwanie. Akcja dwóch - pierwszego i ostatniego w tomie "Pożegnanie z Marią" - toczy się odpowiednio przed i po obozowym doświadczeniu Tadka. W tym ostatnim, po wyzwoleniu, główny bohater ląduje w innym rodzaju więzienia, zorganizowanego dla byłych jeńców przez Amerykanów. Opisując go Borowski z goryczą podkreśla, że jest to inna forma tego samego zniewolenia i w tym utworze w szczególności ujawnia się uniwersalny charakter opowiadań Borowskiego - ilustrują one mechanizmy zła, jakie wyzwalają się w sytuacji, kiedy jeden człowiek ma bezgraniczną władzę i prawo decydować o życiu i śmierci drugiego człowieka. Tym samym wracamy do... "Jądra ciemności" (aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że to pewne uproszczenie).

Na koniec chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na motyw "anemicznych drzewek", obecnych we wszystkich chyba dotychczas przeze mnie przeczytanych opowiadaniach, niczym ukryty autograf autora. Anemiczne drzewka są milczącymi obserwatorami wszystkich opisywanych przez Borowskiego potworności. Trudno sobie wyobrazić, aby w przyszłości miały wyrosnąć na potężne drzewa, które będą "pamiętały". Nie dają one żadnego oparcia, nie dają schronienia ani nadziei - kruche i delikatne, na przekór tysiącom idącym na zagładę, żyją sobie w milczeniu, ale wkrótce też przeminą. Na drzewkach tych kończy się perspektywa - jakby innego świata nie było. Tak musiała wyglądać rzeczywistość Borowskiego, również po wyzwoleniu - pustka.

Cóż, pora zmierzyć się z "Kamiennym światem"...


wtorek, 9 kwietnia 2013

"Komu bije dzwon"

Z prawdziwą przyjemnością i z wypiekami na twarzy przeczytałam słynną powieść Hemingwaya. I chociaż czytałam ją już kiedyś, dawno temu, a także pomimo iż od początku powieści wszystko wskazywało na to, że historia ta dobrze się skończyć nie może, to i tak czytałam z nadzieją, że może jednak, przewrotnie, TYM RAZEM zakończy się szczęśliwie. Czytając zaś ostatnie strony sumiennie się wypłakałam.

Egzemplarz książki (wyd. Biblioteka Narodowa), który wypożyczyłam, został opatrzony bardzo długim wstępem zawierającym nie tylko notę biograficzną autora, ale też informacje o wojnie domowej w Hiszpanii i, czego już nie czytałam, coś na kształt opracowania samej powieści. W krótkiej biografii Hemingwaya, poza niezliczoną ilością zupełnie szalonych przygód, czterema żonami i innymi ekstrawagancjami, zwraca uwagę oczywiście szczególna sympatia pisarza dla Hiszpanii i jego żywe zaangażowanie w problem hiszpańskiej wojny domowej. Hemingway nie brał czynnego udziału w tym konflikcie (chociaż wcześniej, jako młodziutki ochotnik, walczył w I wojnie światowej), kilkukrotnie natomiast odwiedzał w tym czasie Hiszpanię, starał się rozpowszechniać wiedzę na jej temat, a także organizował różnego rodzaju pomoc dla Republikanów.

Tymczasem powieść, którą napisał, jest w moim odczuciu zdecydowanie bardziej antywojenna niż, jak się tego spodziewałam, antyfaszystowska. Wskazuje na to już sam jej tytuł, będący nawiązaniem do słów angielskiego poety, Johna Donna, piszącego w swojej "Medytacji", iż każdy człowiek jest częścią ludzkości, stąd śmierć każdego człowieka okalecza wszystkich pozostałych ludzi: "Dlatego nie pytaj, komu bije dzwon.; bije on tobie"...
Hemingway kilkukrotnie pisze o bestialskich aktach przemocy, jakich dopuszczali się walczący w wojnie żołnierze i cywile, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie frontu, daleki jest od idealizowania kogokolwiek, a swoim bohaterom pozwala wątpić i kierować się najrozmaitszymi motywacjami. Każda zaś śmierć w tej powieści jest małym dramatem - niezależnie od tego, czy umiera faszysta, czy republikanin. Z każdym zgładzonym człowiekiem przegrywają wszyscy ludzie - refleksja, która pojawiła się już w naszych rozmyślaniach przy okazji "Czasu Apokalipsy".

Historia opowiedziana przez Hemingwaya jest w gruncie rzeczy bardzo prosta. Robert Jordan, Amerykanin, z wykształcenia profesor iberystyki, ochotniczo walczący po stronie Republiki, dostaje zlecenie wysadzenia mostu, który miałby dla przeciwnika stanowić istotny kanał komunikacyjny w trakcie planowanej przez Republikanów ofensywy. Jordan musi w tym celu nawiązać współpracę z żyjącymi w okolicznych lasach partyzantami i chociaż wielokrotnie wcześniej wykonywał już podobne zlecenia, tym razem jednak, w spotkaniu z tymi obcymi ludźmi, życie doświadczy go w sposób zupełnie nieoczekiwany.

Jordan spotyka w górach tzw. "bandę Pabla", grupkę partyzantów zorganizowanych wokół ponurej postaci zdegenerowanego, popadającego w beznadziejny nałóg alkoholowy dowódcy - Pabla. Rzeczywiste dowództwo w tej bandzie należy jednak do żony Pabla - Pilar, kobiety brzydkiej, wulgarnej, rubasznej, ale zarazem serdecznej, bystrej i sercem oddanej Republice. Pilar wydaje polecenia, podejmuje decyzje, a jednocześnie karmi zarówno męża, jak i pozostałych członków bandy, wśród których jest jeszcze, między innymi, stary, poczciwy Anselmo (myśliwy gołębiego serca, nieustannie rozważający, jak można odpokutować za wojenne zbrodnie), Agustin, Fernando, leniwy cygan Rafael i kilkoro innych. Do grupy tej należy też postać jakby nie z tego świata - młoda, śliczna, niewinna, krótko ostrzyżona dziewczyna - Maria. Maria, ofiara okrutnej przemocy frankistów, została przygarnięta przez Pilar po wysadzeniu pociągu, w którym jechała jako jeniec wojenny.

Jordan oczywiście zakochuje się, ze wzajemnością, w ślicznej dziewczynie. Ich miłość ma w sobie coś niewinnego, jest żarliwa, pełna wiary w to, że spotkało ich coś, co się zazwyczaj ludziom nie zdarza. Maria jest w tej relacji uosobieniem łagodnej, oddanej, wrażliwej kobiecości, podczas gdy Robert nagle odkrywa, że w drugim człowieku można odnaleźć sens i wartość własnego życia - życia, które dotychczas cenił niewiele... To jednak nie wszystko - Jordan zdumiewająco szybko znajduje też wspólny język z Pilar, zaprzyjaźnia się z Anselmem i Agustinem, w ciągu tych kilku (dosłownie - trzech) dni nawiązuje z tymi zupełnie obcymi ludźmi relacje tak bliskie, że sam nie może tego zrozumieć.

Dlaczego tak się dzieje? Czy przyczyną jest gnębiące go przeświadczenie (które szybko podzielają również Pablo i Pilar), że misja, z którą przybył do tego lasu, jest nie tylko skazana na niepowodzenie, ale będzie dla żyjących w tych okolicach ludzi opłakana w skutkach. Czy może to przeczucie nadchodzącej śmierci każe mu nagle przeżywać te ostatnie dni życia z tak wielką intensywnością - jakby miał w tym czasie nadrobić wszystkie "zaległości"? Trudno powiedzieć. Z upływem czasu jednak dla Jordana staje się coraz bardziej oczywiste, że powinien skupić się na tym, aby przeżyć całe swoje życie w ciągu tych trzech dni. Ten motyw "przeżycia życia przez 3 dni" wielokrotnie powraca w jego rozważaniach i wydaje mi się szczególnie wart uwagi. Co to właściwie znaczy: przeżyć całe życie przez 3 dni? Czy to możliwe? A czy nie jest możliwe, że przeżywszy długie życie, ani przez chwilę nie doświadczy się takiej radości, takiej bliskości z drugim człowiekiem, takiej "intensywności życia", jakie stały się udziałem Roberta? Czy nie jest tak, że żyjąc, jakbyśmy nie mieli umrzeć nigdy, nie przeżywamy tego życia zbyt "mocno", ot - pozwalamy czasowi upływać...? Współczujemy głównemu bohaterowi, że musiał przeżyć swoje życie przez te krótkie 3 dni, które mu pozostały, ale czy potrafimy czegoś się od niego nauczyć?

3 dni... - to oczywiście bardzo mało, ale czy nie jest tak, że każde życie jest "za krótkie"? Wszyscy stoimy w obliczu śmierci. Bohaterowie Hemingwaya, świadomi niebezpieczeństwa, jakie na nich czyhało, starali się tę śmierć oswoić. Śmierć jednak każdego człowieka, nawet w czasach pokoju, jest nie mniej realną perspektywą i być może "spotkanie" z bohaterami tej powieści może stanowić dobrą okazję do rozważenia swojej własnej śmiertelności (a więc "poczytania w sobie", jakby to mógł ująć Proust....).

Zupełnie innym aspektem powieści, nad którym również warto się zastanowić, są motywacje ochotników z różnych krajów, którzy przyjeżdżali do Hiszpanii, by tam ryzykować własne życie dla Republiki. Czym kieruje się Robert Jordan? Miłością do Hiszpanii? Nienawiścią i lękiem przed faszyzmem? Wiarą w słuszną sprawę? Być może po trochu tym wszystkim, chociaż pozostaje to niejasne - do końca trudno zrozumieć, dlaczego odkrywszy dary miłości i przyjaźni, gotów jest poświęcić je w imię rozkazu, o którym przekonuje się, że nie jest słuszny i do niczego dobrego nie doprowadzi. Wydaje się, że ostatecznie Robert Jordan pozostaje wyznawcą dyscypliny. Tylko bowiem dyscyplina daje szansę na zwycięstwo - a o to zwycięstwo warto walczyć, gdyż jest to walka nie o Hiszpanię, ale o człowieka (przeciw faszyzmowi) - tak chyba można by postawę głównego bohatera powieści wytłumaczyć. Jak jednak zrozumieć tych prawdziwych ochotników? Co nimi powodowało? Czy naprawdę wierzyli, że mogą w ten sposób uchronić Europę i świat przed faszyzmem? I czy współcześni ludzie potrafiliby poświęcić tak wiele podobnej idei?

Powieść Hemingwaya, jak napisałam już w pierwszych zdaniach, podobała mi się bardzo. Tłumaczenie - nieco mniej. Nie mam pojęcia, jak specyficzne, hiszpańskie wulgaryzmy brzmią po angielsku, ale w dosłownym polskim tłumaczeniu wypadają fatalnie. W dodatku wiele przekleństw zostało przez tłumacza "ugrzecznionych", przez co duża część dialogów brzmi sztucznie i infantylnie. Jest to jednak jedyny mankament.

Hemingway napisał tę powieść "po męsku" - akcja toczy się wartko, napięcie stopniowo narasta, spoceni i brudni mężczyźni piją mocne alkohole, sceny przemocy przerażają, a wszystkie rodzaje broni, zapalniki, druty, kostki dynamitu zostają skrupulatnie opisane - pośród tego wszystkiego umieszcza autor jednak śliczną, niewinną historię miłosną oraz refleksje o życiu i śmierci, przejmujące dla każdego człowieka w każdych warunkach. I to, moim zdaniem, stanowi o szczególnej wartości tej powieści.

Na deser - kadr z filmu-ekranizacji powieści, ze śliczną Ingrid Bergman oraz Gary'm Cooperem, osobistym przyjacielem Hemingwaya, który od początku widział go w tej roli, aczkolwiek z samego filmu nie był zadowolony

środa, 13 marca 2013

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom VI "Utracona" rozdziały III i IV, oraz tom VII "Czas odnaleziony"

Minął już rok... Rok z niewielkim okładem - od kiedy rozpoczęłam lekturę Prousta... I oto po roku - skończyłam.
Oczywiście z pewnością byłoby o wiele lepiej przeczytać tę całą powieść w krótszym czasie - łatwiej wówczas zapewne można by się zorientować w skomplikowanej sieci powiązań, jaką snuje między swoimi bohaterami Proust, łatwiej byłoby też pewnie nadążyć za jego myślą, którą potrafi autor rozkładać na najpierwsze pierwiastki na przestrzeni wielu, wielu stron. W moim jednak przypadku było to niemożliwe. Na czytanie mam bardzo niewiele czasu, a że do tego próbowałam jeszcze na bieżąco "recenzować" kolejne partie tekstu, stąd lektura tym bardziej rozciągnęła się w czasie. Niemniej uważam, że nie straciłam zbyt wiele. Każdy kolejny fragment tekstu czytałam z możliwie dużym skupieniem, często ze zdumieniem i z zachwytem i do niektórych rozdziałów, wiem to niemal na pewno, w przyszłości jeszcze wrócę - a już koniecznie do rozdziału ostatniego, który mnie olśnił, a któremu nie mogłam poświęcić tyle uwagi, ile bym chciała.

Jak łatwo zauważyć, zamierzam odnieść się do ostatniego rozdziału tomu VI oraz do całego tomu VII w jednym wpisie. Ostatni miesiąc był dla mnie po prostu szczególnie trudny i na pisanie nie miałam zupełnie czasu. Jeszcze w trakcie lektury końcówki tomu VI zrobiłam sobie notatki, które tu przytoczę i w odniesieniu do tomu VI na tym poprzestanę. Oto moje notatki:

"W czwartym rozdziale Proust po raz kolejny zaskakuje. W pociągu jadącym z Wenecji do Paryża M. wraz z matką otrzymują depesze, z których dowiadują się o dwóch zdumiewających małżeństwach: Gilberty z Robertem de Saint-Loup oraz młodego Cambremera, siostrzeńca Legrandina z... córką Jupiena, zaadoptowaną przez... barona de Charlus!!! Za pomocą tego dziwnego fabularnego zabiegu Proust tworzy znienacka zupełnie nowe relacje między bohaterami, a także, w dalszym ciągu powieści, każe wielu z nich ulec kolejnym wstrząsającym przemianom. I tak: Gilberta, która nieoczekiwanie weszła do rodu Guermantów, o czym nie śmiała nawet marzyć, po kilku miesiącach zaczyna mieć w pogardzie stosunki z arystokracją i zrywa je otwarcie; podobnie Legrandin, dostawszy się w końcu na wymarzone salony, szybko doznaje przesytu i wycofuje się do swoich pierwotnych, "poetyckich" pasji. Córka Jupiena umiera na tyfus kilka tygodni po ślubie, natomiast jej owdowiały małżonek okazuje się (oczywiście) mieć skłonności homoseksualne, co bardzo odpowiada baronowi de Charlus... Najgorsze jednak przemiany dokonują się w Robercie de Saint-Loup. W roli męża pozostaje niejednoznaczny - w niektórych akapitach troskliwy i kochający żonę, chociażby za to, że dała mu fortunę, w innych - zdradza ją bez pohamowań, i to w dodatku... z mężczyznami. Co więcej, aby ukryć swoje skłonności, afiszuje się z kobietami i specjalnie podtrzymuje pogłoski, że ma liczne kochanki. To jednak nie wszystko - od czasu, gdy zaczął interesować się mężczyznami, Robert nie szuka już u nich przyjaźni i w stosunku do M. pozostaje oschły i obojętny. Jak łatwo się domyślić, okrutny ten cios podważa u Marcela wiarę już nie tylko w miłość, ale i w przyjaźń. Aby zaś dodać pikanterii tym wszystkim rewelacjom - kochankiem Roberta, na którego ten wydaje ogromne kwoty jest nie kto inny, lecz... Morel! ... ... ...

Jednocześnie M. napomyka o tym, że po raz kolejny zacieśnia się więź między nim a Gilbertą. Więź niewinna, ciepła, bo - nieskażona miłością..."

Tom VII pod znaczącym (i jakże intrygującym!) tytułem "Czas odnaleziony", składa się z trzech rozdziałów. Pierwszy, króciutki, opowiada o pobycie Marcela w Tansonville, u Gilberty, z którą chodzi na spacery sentymentalne po okolicach Combray. Rozdział ten jest nieco nostalgiczny, kończy się też smutną konstatacją, do której doprowadza Marcela lektura dziennika Goncourta - mianowicie bohater dochodzi do wniosku, że nawet jeśli ma lekkość pióra, to nie posiada wrażliwości, która pozwalałaby mu pisać, że po prostu nie ma literackiego talentu.
Kolejny rozdział przenosi nas znienacka do roku 1916, kiedy to Marcel, po długim pobycie w nieokreślonym bliżej sanatorium, odwiedza Paryż - Paryż czasów wojny. Przyznam, że rozdział ten czytało mi się bardzo źle. Po pierwsze - z przyczyn technicznych. Tłumaczenie Rogozińskiego wydaje mi się nieco "cięższe" niż tłumaczenia Żeleńskiego czy Tulli. Rogoziński pozwala sobie na zdania tak długie i zawiłe, że naprawdę trudno rozeznać się w ich strukturze i wyłuskać z nich istotę rzeczy. Ponadto liczne przypisy, będące tłumaczeniami "notatek" doklejanych przez Prousta do tekstu, pomnażają jedynie chaos. W końcu zdarzają się w tekście powtórzenia (np. to samo dokładnie porównanie na przestrzeni kilku stron) oraz, sporadycznie, nawiązania do tego, czego wcześniej nie było, a co dopiero później pojawia się w tekście. Obok trudności technicznych, miałam również problemy merytoryczne z tym rozdziałem. Długie wywody na temat wojny, rozkładu sił między przeciwnikami, rokowań, stron itd. nużyły mnie niestety niezmiernie. Ponadto dużą część tego rozdziału Proust poświęca baronowi de Charlus, który w pogoni za swoimi coraz bardziej perwersyjnymi pragnieniami, które zaspokaja w "męskim" domu publicznym prowadzonym przez Jupiena (!!!) osiąga coś na kształt moralnego dna, o czym też nie czyta się łatwo. Nie pamiętam również już detalicznie, co jeszcze "dzieje się" w tym rozdziale (tragiczna śmierć Saint-Loup'a?), ale też nie będę już do tego wracać.

Olśniewający jest za to rozdział ostatni. Czy umiem go opisać? Obawiam się, że nie...
Rozdział ten nosi tytuł "Koncert u księżnej de Guermantes", przy czym księżną de Guermantes jest tym razem pani Verdurin, która po śmierci męża, za sprawą swojej świetnej pozycji, która bardzo umocniła się w czasach wojny, ożeniła się z, również owdowiałym, księciem de Guermantes. Marcel, po długiej nieobecności w Paryżu (a więc i "w świecie"), postanawia skorzystać z zaproszenia na koncert (którego gwiazdą ma być Rachela), zanim jednak tam dotrze, na schodach do pałacu, zachwiawszy się na płytce chodnikowej, doznaje nagle olśnienia. Podobnie jak niegdyś za sprawą smaku magdalenki zanurzonej w łyżeczce herbaty, a potem jeszcze wielokrotnie w różnych momentach z pozoru nic nie znaczących, prozaicznych, kiedy z niejasnych dla siebie przyczyn, ogarniało go nagle poczucie szczęścia, a zarazem tajemnicy, której nie umiał zgłębić, tak i tym razem, chwiejna płytka chodnikowa przyprawiła go o silne, niewyjaśnione z początku wzruszenie. Marcel jednak skupił się na tym wrażeniu tak mocno, że szybko odkrył, iż to błahe wydarzenie, chwilowa utrata równowagi na nierównym chodniku, obudziło w nim wspomnienie uczucia identycznego, zagrzebanego we wspomnieniach odległej przeszłości, pochodzącego z czasów dzieciństwa, z czasów słonecznych dni w Combray. Tym samym w końcu, po wielu latach, Marcel zrozumiał znaczenie tych krótkich chwil szczęścia, których istotność zawsze podejrzewał, ale których nigdy nie umiał "uchwycić". Są to chwile niepojęte, kiedy umysł uwalnia się niejako spod wpływu czasu, kiedy proste doznania przenikają człowieka na wskroś, wywołują dreszcz wzruszenia, czasem w powiązaniu ze wspomnieniami, czasem zaś zupełnie niezależnie od nich. Marcel, przejęty swoim odkryciem, pogrążony w myślach na ten temat, już po kilku minutach doznaje podobnego wstrząsu, a potem jeszcze kolejnego - raz pod wpływem brzęknięcia widelca uderzającego o talerzyk, potem zaś ujrzawszy obwolutę książki, którą w dzieciństwie otrzymał od Babki. We wrażeniach tych, niezależnie, czy wiążą go one z przeszłością, czy nie, Marcel rozpoznaje prawdę - prawdę o istocie rzeczy, o porządku zjawisk. Życie człowieka "skupia się", "zagęszcza" wokół takich chwil. Marcel w końcu i z największym przejęciem odkrywa, że to o tym musi napisać powieść - że musi odwrócić się od "świata" i ludzi, zamknąć w sobie, zajrzeć wgłąb siebie, aby móc pisać  i wydobywać to, co najistotniejsze, a co pozwoli również innym zrozumieć tę świeżo-odkrytą "prawdę". I chociaż ja sama nie umiem zbyt czytelnie o tym pisać, to muszę za to przyznać, że mam wrażenie, iż wiem dokładnie, o czym tym razem Proust pisze. Znam te "chwile olśnień" z doświadczenia, pamiętam jak dziś ten deszczowy wieczór sierpniowy, kiedy stałam na skrzyżowaniu dwóch ulic, na czerwonym świetle, moknąc - zachwycona i szczęśliwa "bez powodu"...
Podekscytowany wizją swojego przyszłego dzieła Marcel wkracza do salonu Guermnatów, by tu z największym zdumieniem dokonać nowego odkrycia - o tym, jak wszyscy, których znał, pozmieniali się radykalnie, i postarzeli. I tutaj muszę zaznaczyć, że wielu już autorów pisało o upływającym czasie, zmianach, jakie zachodzą w ludziach itd. Jednak Proust jest moim zdaniem w tej dziedzinie niedościgniony. Ten fenomen upływającego czasu i tego, jak ludzie go odczuwają (bądź też jak starają się, świadomie lub nie, trwać w złudzeniu, że upływanie czasu ich nie dotyczy) - Proust opisuje w taki sposób, że nie można nie odczuć tych refleksji niejako "na własnej skórze", tak bardzo są angażujące... Spostrzeżenia Prousta są również często zdumiewająco trafne - np. o tym, że każdy człowiek postrzega swoich rówieśników (a wtórnie i siebie), o ile ich zna od czasów młodości, jako ludzi młodych, niezależnie od tego, ile lat tej przyjaźni już upłynęło.
Odkrywszy, jak jego przyjaciele się postarzeli, a zatem jak i sam się postarzał, Marcel nagle z silnym niepokojem zaczyna zastanawiać się, czy jego książka ma szanse powstać, skoro najpewniej zostało mu niewiele czasu i w każdej chwili może doznać uszczerbku na duszy lub ciele. Ostatnie strony powieści bardzo są już naznaczone tym niepokojem, "skądinąd poniekąd" - słusznym...
Te dwa odkrycia - o chwilach "poza czasem" oraz o "upływaniu czasu" nie są jedynymi, jakich M. dokonuje. Autor powieści bardzo pięknie pisze jeszcze na przykład o tym, że przeszłość ISTNIEJE, że każdy człowiek nosi w sobie bagaż przeszłości, która go kształtuje, definiuje, do której zawsze też może wrócić...

Na koniec chciałabym zwrócić uwagę na dwa fragmenty tekstu bardzo trafne, nie tylko w odniesieniu do powieści Prousta: Oto i one:

1.
"W rzeczywistości bowiem każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie - swoim własnym. Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi, aby czytelnik mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może."
2.
"myślałem o (...) moich czytelnikach. Gdyż moim zdaniem nie będą oni moimi czytelnikami, ale czytelnikami samych siebie, bo moja książka będzie tylko rodzajem szkieł powiększających, jak soczewki, które podawał nabywcy optyk w Combray; dzięki mojej książce dostarczę czytelnikom sposobu czytania w samych sobie. Tak iż nie będę żądał, by mnie chwalili lub oczerniali, lecz tylko by mi powiedzieli, czy trafiłem w sedno, czy słowa, które odczytują w sobie, są właśnie słowami, które napisałem (rozbieżności pod tym względem możliwe nie zawsze powinny zresztą pochodzić z tego, żebym się pomylił, ale czasem i z tego, że oczy czytelnika nie będą zaliczały się do tych, dla których książka ta będzie dopasowana, by mógł dobrze czytać w sobie)."

Nie wiem, ile już razy, obserwując jakąś sytuację z własnego życia lub życia ludzi wokół mnie, przyłapałam się na myśli "Ooo.. To zupełnie, jak u Prousta!" albo "Proust o tym pisał!". Mam też poczucie, że niezależnie od takich spostrzeżeń, powieść ta oddziaływała na mnie niezwykle silnie, szczególnie w ostatnim czasie. Kiedyś wydawało mi się, że człowiek pozostaje na zawsze nieodwołalnie samotny ze swoimi najważniejszymi niepokojami, lękami, ze swoją "zagadką istnienia". Mam jednak wrażenie, że Proustowi udało się tę samotność przełamać, opisać uczucia "nieopisywalne" i to z takim kunsztem, że szybko stają się one udziałem zdumionego czytelnika. Nie umiem opisać, jak istotnym i niezwykłym doświadczeniem była dla mnie lektura tej monstrualnych rozmiarów powieści.

WIELKIE UKŁONY!!!

niedziela, 20 stycznia 2013

"Goldfinger"

Obejrzałam "Goldfingera" i dokonałam wstrząsającego odkrycia, że James Bond nie jest "superbohaterem"! To aż niewiarygodne, ile w ciągu tego jednego filmu popełnił on błędów, które często kończyły się tragicznie dla osób postronnych. Dwie kobiety giną u jego boku! Agent 007 jest oczywiście biegły w sztukach walki, inteligentny, pomysłowy, elokwentny i czarujący, ale z drugiej strony zdumiewa jego niefrasobliwość i wprawia w osłupienie niezdolność do przewidywania nawet bardzo oczywistych zagrożeń.

Odkrycie to jednak uczyniło mi Bonda bardziej ludzkim, przyjemnie odmiennym od "cyber-bohaterów" współczesnych filmów, w rodzaju Bourne'a, który (z całym szacunkiem), wyposażony w nadludzkie zdolności psycho-fizyczne, traci poważnie na charakterze... A tego Bondowi odmówić nie można - jest zabawny, dobrze wychowany, wszechstronny, uwodzicielski, a już szczególnie taki jest - w wykonaniu sir Seana Connery'ego, z jego ujmującym, szkockim akcentem...



Poza tym Bond jest w każdym calu kultowy. Kultowe są jego gadżety (i w ogóle postać Q w białym kitlu), kultowy jest rewelacyjny motyw muzyczny stworzony na potrzeby tego filmu, kultowe jest słynne martini z wódką - wstrząśnięte, nie zmieszane. Drink ten, notabene, podobnie jak gadżety Bonda, pojawiają się po raz pierwszy podobno właśnie w Goldfingerze.

Treści Goldfingera streszczać nie zamierzam. Zwrócę natomiast uwagę na to, że jest to film sensacyjny, który mimo upływu tylu już lat pozostaje angażujący, trzyma w napięciu, intryguje i bawi. Co prawda scena, w której wszyscy mieszkańcy wojskowego miasteczka padają na ziemię udając, że tak natychmiast zadziałał na nich magiczny środek nasenny o działaniu utrzymującym się przez 24 godziny, ale oddziałujący tylko przez 5 minut po rozpyleniu przez samolot - otóż scena ta była nieco ponad moją pobłażliwość. Bond ma jednak swoje prawa, taki po prostu jest i należy to uszanować.

Czy można coś więcej napisać o tym zupełnie niepowtarzalnym zjawisku, jakim jest 50 lat sobie liczący i ciągle równie atrakcyjny tajny agent "Jej Królewskiej Mości"? Nie. Trzeba po prostu oglądać - równie chętnie "Goldfingera", jak "Skyfalla"... :)

a na koniec cudowna, wizjonerska scena z jedną z ofiar niefrasobliwości agenta 007 w roli głównej...

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom VI "Utracona" rozdział II

Tak jak w pierwszym rozdziale Marcel traci Albertynę w sensie dosłownym - ukochana opuszcza go i zaraz potem umiera, tak w kolejnym traci ją stopniowo w pamięci, wspomnienia o niej z bolesnych i przyprawiających o rozpacz stają się coraz bardziej odległe i miłe. Nowe "ja" Marcela, jak sam to tłumaczy, zastąpiło "ja" poprzednie i to nowe "ja" zna Albertynę już tylko pośrednio, jedynie z opowieści, nie może więc kochać jej tak mocno, jak "ja" minione...
W tym czasie też, kiedy Marcel stopniowo zapomina o Albertynie, poznaje na nowo Gilbertę, którą początkowo bierze za kogoś innego i na chwilę niemal zakochuje się w niej. Gilberta tymczasem nie jest już panną Swann, lecz panną Forcheville, adoptował ją bowiem nowy mąż jej matki (znany nam już z pierwszego tomu!). Gilberta stanowi teraz najbardziej atrakcyjną partię w Paryżu, chętnie więc pozbyła się niewygodnego, semickiego nazwiska. Na tym jednak nie koniec - ta śliczna dziewczyna, która po ojcu odziedziczyła błyskotliwy intelekt, robi wszystko, aby nie być kojarzoną z osobą Swanna, wraz z nazwiskiem wypiera się pamięci o tym, który tak ją kochał i w niej upatrywał jedynej nadziei na własne, pośmiertne "trwanie". M., świadomy tego wszystkiego, przygląda się Gilbercie z żalem...
Tymczasem kolejne spotkania z Anną odkrywają przed Marcelem nowe rewelacje na temat Albertyny. Odkrycia te zasmucają go, choć nie tak silnie, jak jeszcze kilka tygodni wcześniej, a jednocześnie utwierdzają w przekonaniu, że "życie jest zbyt zawiłe i nie sposób dojść prawdy" oraz (po kilku stronach), że "prawda jest rzeczą równie zawiłą jak życie".

W końcu w rozdziale tym ma miejsce wydarzenie bardzo istotne, jakim jest publikacja artykułu M. na pierwszej stronie "Le Figaro". Zdumienie, radość i jednocześnie troska o to, czy artykuł będzie czytany, jak zostanie odebrany itd. przepełniają Marcela, gdy po raz pierwszy z niedowierzaniem odczytuje swoje własne słowa w druku. To jego pierwszy krok na drodze do pisarskiej kariery, chociaż już teraz przeczuwa on, że "kariera" nie  jest celem, dla którego będzie pisać, i że w miarę, jak "pogrąży się" w pisaniu, zniknie zarazem dla świata, który straci dla niego znaczenie...

W ostatnim zaś zdaniu narrator zapowiada, że kolejne rozdziały przeniosą nas do... Wenecji!

niedziela, 13 stycznia 2013

"Łowca Androidów"

"Łowca Androidów" to, podobnie jak "Odyseja Kosmiczna", film o przyszłości. Jest to jednak przyszłość, z perspektywy czasów obecnych, dosyć nieodległa - akcja filmu toczy się w roku 2019. Podobnie jak w przypadku "Odysei", tak i tym razem mam wrażenie, że autorzy filmu / powieści nieco przeszacowali tempo cywilizacyjnego postępu - wielopiętrowe miasta, podboje odległych galaktyk i, w końcu, genetycznie zaprogramowane "humanoidy" - to wszystko jeszcze daleko przed nami. Szczęśliwie również świat póki co nie jest tak straszliwie ponury, jak w mrocznym obrazie Ridleya Scotta...
"Łowca..." jest nakręcony w konwencji neo-noir, mimo więc, że w "kolorze" i w przyszłości, film utrzymany jest w typowym, "czarnym" klimacie, akcja toczy się niemal wyłącznie w nocy, lub przynajmniej o zmierzchu,  oraz w strugach nieustającego deszczu. Nastrój jest niepokojący, granica między dobrem a złem - nieostra.

Wspomniane "humanoidy", nazywane w filmie "replikantami", tudzież "androidami", to rodzaj ludzkich klonów, genetycznie zmodyfikowanych i produkowanych do określonych celów. Replikanci przewyższają ludzi zręcznością i siłą, a niekiedy również - inteligencją. Zasadniczą cechą różniącą ich od ludzi jest niezdolność do odczuwania emocji, co jednak nie jest do końca prawdą, gdyż z upływem czasu androidy "uczą się" również uczuć. Jak łatwo przewidzieć, istoty takie mogłyby stanowić dla ludzi zagrożenie, stąd są tak zaprogramowane, aby żyć nie dłużej niż 4 lata... Replikanci są wykorzystywani przez ludzi jako niewolnicy przy niebezpiecznych pracach na odległych planetach, a jednocześnie na Ziemi nie wolno im przebywać. Specjalnie powołane do tego jednostki policji (tzw. "łowcy androidów") zabijają (co określa się mianem "dymisjonowania") replikantów, którym uda się znaleźć na Ziemi.



Rick Deckard (w tej roli Harrison Ford, już po raz trzeci na naszym blogu!) jest oczywiście (chociaż mimo woli) takim łowcą androidów. Dostaje on zlecenie odnalezienia i zdymisjonowania kilkorga replikantów, którzy przedostali się na Ziemię. Przy tej okazji poznaje on twórcę androidów oraz jego najnowsze dzieło- Rachel, replikantkę "wyposażoną" we wspomnienia i nieświadomą tego, że nie jest człowiekiem. Deckard zakochuje się oczywiście w pięknej i smutnej Rachel (która, na marginesie, ratuje mu w międzyczasie życie), a tymczasem jego przełożeni dołączają ją do listy jego "celów".

Film ten traktuje więc oczywiście o istocie człowieczeństwa. W świecie ludzi i androidów trudno nie zaobserwować paradoksalnego zjawiska, że podczas gdy androidy odkrywają w sobie człowieczeństwo, tworzą więzi, pragną żyć i być ludźmi, ludzie z drugiej strony są obojętni, bezwzględni i wydają się swoje człowieczeństwo zatracać. Doczytałam się, że wśród miłośników filmu trwa debata, czy Deckard był androidem (przemawia za tym kilka scen oraz sam Ridley Scott ;) ) czy jednak człowiekiem. Moim zdaniem to nie ma aż tak dużego znaczenia - film sugeruje, że człowieka definiuje nie - pochodzenie, lecz zdolność do odczuwania wyższych uczuć - miłości, współczucia, cierpienia...

Kolejnym zagadnieniem, jakie film porusza, jest oczywiście pytanie, w jakim kierunku zmierzamy. Do czego prowadzi nas postęp techniczny, nieustająca ekspansja, coraz dalej idące eksperymenty w dziedzinie medycyny? Oczywiście z takich pytań nie może nic wyniknąć - nawet jeśli udzielimy na nie jakichś odpowiedzi, nie wpłyniemy w żaden sposób na kierunek i dynamikę rozwoju wszystkich wymienionych zjawisk...



Film więc dotyka zagadnień istotnych, w dodatku jest interesujący wizualnie - do mnie ta ponura, niepokojąca, zasnuta deszczem wizja Los Angeles przyszłości przemawia. Niemniej nie nazwałabym tego obrazu "olśniewającym arcydziełem", jak głosi cytat z recenzji w New York Newsday umieszczony na okładce płyty DVD. Film nie angażuje emocjonalnie, a i dla intelektu te opisane powyżej, oklepane w gruncie rzeczy pytania, nie stanowią jakiejś nadzwyczajnej pobudki. Wydaje mi się, że na liście 100 najlepszych filmów wszech czasów znalazłabym dla niego jakieś zamienniki...

Oglądało się jednak przyjemnie - wieczór niezmarnowany - i na tym kończę.

czwartek, 10 stycznia 2013

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom VI "Utracona" rozdział I

VI tom powieści Prousta przeszedł od czasu pierwszej publikacji kilka istotnych przeobrażeń, z których najistotniejsze miało miejsce w 1987 roku, kiedy to przeredagowano go zgodnie z maszynopisem odkrytym przez zięcia siostrzenicy Prousta po jej śmierci. Jak podaje "wiki", w wersji tej Proust dodał pewien "kluczowy szczegół", a także usunął sporą partię tekstu. We wspomnianym 1987 ukazał się więc VI tom pod nowym tytułem "La Fugitive" (poprzedni tytuł: "Albertine disparue", w przekładzie polskim "Nie ma Albertyny"). Natomiast w 2001 pojawiło się nowe polskie tłumaczenie VI tomu autorstwa Magdaleny Tulli. Uwzględnia ono obydwie wersje tej części powieści i nosi tytuł "Utracona". I ten właśnie przekład czytam teraz...

Nie ma Albertyny. Marcel nie może się z tym pogodzić, jedynym ukojeniem są dla niego próby sprowadzenia jej do siebie z powrotem. Najpierw więc ucieka się do typowej dla siebie intrygi - wysyła Roberta de Saint-Loup do pani Bontemps, aby przy pomocy wysokiej łapówki zmusił ją, by wpłynęła na siostrzenicę. Następnie, jako że Albertyna natychmiast rozszyfrowuje jego intencje, dochodzi do gwałtownej wymiany listów między kochankami, w których to listach M. początkowo, jak zwykle, kłamie obficie, deklarując, że między nimi już szczęśliwie skończone, zatem teraz weźmie do siebie Annę. Kiedy jednak widzi, że jego taktyka zdaje się nie przybliżać go ani odrobinę do upragnionego celu, w kolejnym liście otwarcie błaga ukochaną, by do niego wróciła. "Odpowiedź" jest jedyną, jakiej naprawdę nie można się było spodziewać. Marcel otrzymuje telegram z informacją, że Albertyna nie żyje! Zginęła w tragicznym wypadku.
Co więcej, w chwilę później narrator otrzymuje jeszcze ostatnie listy od Albertyny - w drugim z nich zapowiada ona, że oczywiście natychmiast do niego wróci...

Nie będę próbowała opisać tego, co z takim kunsztem Proust opisuje na kolejnych dziesiątkach stron tej części powieści - tego, czym jest śmierć osoby bliskiej. Miłość Marcela wskutek tej śmierci zamiast ucichnąć - narasta, rozniecana beznadziejną tęsknotą i ciągle żywą zazdrością. Zazdrość popycha nawet Marcela do ponawiania dochodzenia w sprawie prowadzenia się Albertyny - w tym celu wysyła Aimego do Balbec, a następnie do Nicei, by tam poszukiwał dowodów na homoerotyczne miłostki kochanki (o zgrozo!). Albertyna jest też ciągle obecna w jego wspomnieniach, w jego myślach. Patrzy na świat uwzględniając jej perspektywę, poszukuje środowisk, w których ona by się najpewniej obracała, zaczyna nawet gustować w brunetkach, podejrzewając, że i ona preferowała taki typ dziewczęcej urody.

W wielu miejscach tego rozdziału (zarówno przed, jak i po śmierci Albertyny) pojawia się też myśl, na którą chciałam zwrócić szczególną uwagę, a mianowicie, jak dalece człowiek nie zna siebie samego. "Umysł, nawet najbardziej przenikliwy, nie może zobaczyć substancji, która go wypełnia" - pisze Proust - "Myliłem się, gdy wierzyłem, że potrafię czytać we własnym sercu". W tym miejscu nie sposób nie zacytować "Więc można kochać i nie wiedzieć o tym"... Myśl ta jednak jest jeszcze głębsza. Nie tylko bowiem chodzi o to, że człowiek pozostaje nieświadomy swojej miłości dopóki jej nie straci, lecz także o to, że naprawdę nie zna siebie. Myśląc o sobie, ulega złudzeniu, które sam na swój temat tworzy. A tymczasem w środku kłębią się w nim dzikie emocje, nieuświadomione pragnienia, uprzedzenia, motywacje itd. Po przeczytaniu 180 stron tekstu poświęconych zasadniczo "jednej utracie" uświadamiam sobie, jak złożoną i niezbadaną w gruncie rzeczy strukturą jest ludzka psychika. Proust zmusza czytelnika (mnie przynajmniej) do zatrzymania się nad swoim własnym doświadczaniem życia - czy potrafię odpowiedzieć na pytania, dlaczego czasami przepełnia mnie uczucie szczęśliwości, albo dlaczego płaczę, czego naprawdę się boję, czym się kieruję w życiu? (a podobno Proust nie znał Freuda w ogóle...)
Ten wątek najbardziej spodobał mi się w I rozdziale VI tomu. Poza tym zaś nie ukrywam, że jakkolwiek urzeczona Proustem, marzę o tym, by (po roku!!!) skończyć już tę lekturę...

P.S. Marcel porównuje w pewnym momencie swój los do losu Swanna wskazując na pewne lustrzane podobieństwa, ale także na "symetryczne" różnice. Sugeruje, że najistotniejsza różnica., różnica "w powołaniu" dopiero się ujawni...

P.S. P.S. W rozdziale tym Marcel odkrywa również niegodziwą naturę swojego przyjaciela, Roberta Saint-Loup, podsłuchawszy przypadkowo rozmowę, w której ten udziela służącemu nikczemnych wskazówek, jak pozbyć się niewygodnego konkurenta z pałacu księżnej Oriany. Natychmiast przypominają mi się radykalne zmiany charakteru, jakim ulegali inni bohaterowie powieści, szczególnie w tomie II. Dlaczego jednak Robert? Ostatni chyba człowiek (nie licząc matki), który był nie tylko bliski Marcelowi, ale który wydawał się dobrym i uczciwym... Do smutnego tego wątku zapewne jeszcze Proust powróci...