Minął już rok... Rok z niewielkim okładem - od kiedy rozpoczęłam lekturę Prousta... I oto po roku - skończyłam.
Oczywiście z pewnością byłoby o wiele lepiej przeczytać tę całą powieść w krótszym czasie - łatwiej wówczas zapewne można by się zorientować w skomplikowanej sieci powiązań, jaką snuje między swoimi bohaterami Proust, łatwiej byłoby też pewnie nadążyć za jego myślą, którą potrafi autor rozkładać na najpierwsze pierwiastki na przestrzeni wielu, wielu stron. W moim jednak przypadku było to niemożliwe. Na czytanie mam bardzo niewiele czasu, a że do tego próbowałam jeszcze na bieżąco "recenzować" kolejne partie tekstu, stąd lektura tym bardziej rozciągnęła się w czasie. Niemniej uważam, że nie straciłam zbyt wiele. Każdy kolejny fragment tekstu czytałam z możliwie dużym skupieniem, często ze zdumieniem i z zachwytem i do niektórych rozdziałów, wiem to niemal na pewno, w przyszłości jeszcze wrócę - a już koniecznie do rozdziału ostatniego, który mnie olśnił, a któremu nie mogłam poświęcić tyle uwagi, ile bym chciała.
Jak łatwo zauważyć, zamierzam odnieść się do ostatniego rozdziału tomu VI oraz do całego tomu VII w jednym wpisie. Ostatni miesiąc był dla mnie po prostu szczególnie trudny i na pisanie nie miałam zupełnie czasu. Jeszcze w trakcie lektury końcówki tomu VI zrobiłam sobie notatki, które tu przytoczę i w odniesieniu do tomu VI na tym poprzestanę. Oto moje notatki:
"W czwartym rozdziale Proust po raz kolejny zaskakuje. W pociągu jadącym z Wenecji do Paryża M. wraz z matką otrzymują depesze, z których dowiadują się o dwóch zdumiewających małżeństwach: Gilberty z Robertem de Saint-Loup oraz młodego Cambremera, siostrzeńca Legrandina z... córką Jupiena, zaadoptowaną przez... barona de Charlus!!! Za pomocą tego dziwnego fabularnego zabiegu Proust tworzy znienacka zupełnie nowe relacje między bohaterami, a także, w dalszym ciągu powieści, każe wielu z nich ulec kolejnym wstrząsającym przemianom. I tak: Gilberta, która nieoczekiwanie weszła do rodu Guermantów, o czym nie śmiała nawet marzyć, po kilku miesiącach zaczyna mieć w pogardzie stosunki z arystokracją i zrywa je otwarcie; podobnie Legrandin, dostawszy się w końcu na wymarzone salony, szybko doznaje przesytu i wycofuje się do swoich pierwotnych, "poetyckich" pasji. Córka Jupiena umiera na tyfus kilka tygodni po ślubie, natomiast jej owdowiały małżonek okazuje się (oczywiście) mieć skłonności homoseksualne, co bardzo odpowiada baronowi de Charlus... Najgorsze jednak przemiany dokonują się w Robercie de Saint-Loup. W roli męża pozostaje niejednoznaczny - w niektórych akapitach troskliwy i kochający żonę, chociażby za to, że dała mu fortunę, w innych - zdradza ją bez pohamowań, i to w dodatku... z mężczyznami. Co więcej, aby ukryć swoje skłonności, afiszuje się z kobietami i specjalnie podtrzymuje pogłoski, że ma liczne kochanki. To jednak nie wszystko - od czasu, gdy zaczął interesować się mężczyznami, Robert nie szuka już u nich przyjaźni i w stosunku do M. pozostaje oschły i obojętny. Jak łatwo się domyślić, okrutny ten cios podważa u Marcela wiarę już nie tylko w miłość, ale i w przyjaźń. Aby zaś dodać pikanterii tym wszystkim rewelacjom - kochankiem Roberta, na którego ten wydaje ogromne kwoty jest nie kto inny, lecz... Morel! ... ... ...
Jednocześnie M. napomyka o tym, że po raz kolejny zacieśnia się więź między nim a Gilbertą. Więź niewinna, ciepła, bo - nieskażona miłością..."
Tom VII pod znaczącym (i jakże intrygującym!) tytułem "Czas odnaleziony", składa się z trzech rozdziałów. Pierwszy, króciutki, opowiada o pobycie Marcela w Tansonville, u Gilberty, z którą chodzi na spacery sentymentalne po okolicach Combray. Rozdział ten jest nieco nostalgiczny, kończy się też smutną konstatacją, do której doprowadza Marcela lektura dziennika Goncourta - mianowicie bohater dochodzi do wniosku, że nawet jeśli ma lekkość pióra, to nie posiada wrażliwości, która pozwalałaby mu pisać, że po prostu nie ma literackiego talentu.
Kolejny rozdział przenosi nas znienacka do roku 1916, kiedy to Marcel, po długim pobycie w nieokreślonym bliżej sanatorium, odwiedza Paryż - Paryż czasów wojny. Przyznam, że rozdział ten czytało mi się bardzo źle. Po pierwsze - z przyczyn technicznych. Tłumaczenie Rogozińskiego wydaje mi się nieco "cięższe" niż tłumaczenia Żeleńskiego czy Tulli. Rogoziński pozwala sobie na zdania tak długie i zawiłe, że naprawdę trudno rozeznać się w ich strukturze i wyłuskać z nich istotę rzeczy. Ponadto liczne przypisy, będące tłumaczeniami "notatek" doklejanych przez Prousta do tekstu, pomnażają jedynie chaos. W końcu zdarzają się w tekście powtórzenia (np. to samo dokładnie porównanie na przestrzeni kilku stron) oraz, sporadycznie, nawiązania do tego, czego wcześniej nie było, a co dopiero później pojawia się w tekście. Obok trudności technicznych, miałam również problemy merytoryczne z tym rozdziałem. Długie wywody na temat wojny, rozkładu sił między przeciwnikami, rokowań, stron itd. nużyły mnie niestety niezmiernie. Ponadto dużą część tego rozdziału Proust poświęca baronowi de Charlus, który w pogoni za swoimi coraz bardziej perwersyjnymi pragnieniami, które zaspokaja w "męskim" domu publicznym prowadzonym przez Jupiena (!!!) osiąga coś na kształt moralnego dna, o czym też nie czyta się łatwo. Nie pamiętam również już detalicznie, co jeszcze "dzieje się" w tym rozdziale (tragiczna śmierć Saint-Loup'a?), ale też nie będę już do tego wracać.
Olśniewający jest za to rozdział ostatni. Czy umiem go opisać? Obawiam się, że nie...
Rozdział ten nosi tytuł "Koncert u księżnej de Guermantes", przy czym księżną de Guermantes jest tym razem pani Verdurin, która po śmierci męża, za sprawą swojej świetnej pozycji, która bardzo umocniła się w czasach wojny, ożeniła się z, również owdowiałym, księciem de Guermantes. Marcel, po długiej nieobecności w Paryżu (a więc i "w świecie"), postanawia skorzystać z zaproszenia na koncert (którego gwiazdą ma być Rachela), zanim jednak tam dotrze, na schodach do pałacu, zachwiawszy się na płytce chodnikowej, doznaje nagle olśnienia. Podobnie jak niegdyś za sprawą smaku magdalenki zanurzonej w łyżeczce herbaty, a potem jeszcze wielokrotnie w różnych momentach z pozoru nic nie znaczących, prozaicznych, kiedy z niejasnych dla siebie przyczyn, ogarniało go nagle poczucie szczęścia, a zarazem tajemnicy, której nie umiał zgłębić, tak i tym razem, chwiejna płytka chodnikowa przyprawiła go o silne, niewyjaśnione z początku wzruszenie. Marcel jednak skupił się na tym wrażeniu tak mocno, że szybko odkrył, iż to błahe wydarzenie, chwilowa utrata równowagi na nierównym chodniku, obudziło w nim wspomnienie uczucia identycznego, zagrzebanego we wspomnieniach odległej przeszłości, pochodzącego z czasów dzieciństwa, z czasów słonecznych dni w Combray. Tym samym w końcu, po wielu latach, Marcel zrozumiał znaczenie tych krótkich chwil szczęścia, których istotność zawsze podejrzewał, ale których nigdy nie umiał "uchwycić". Są to chwile niepojęte, kiedy umysł uwalnia się niejako spod wpływu czasu, kiedy proste doznania przenikają człowieka na wskroś, wywołują dreszcz wzruszenia, czasem w powiązaniu ze wspomnieniami, czasem zaś zupełnie niezależnie od nich. Marcel, przejęty swoim odkryciem, pogrążony w myślach na ten temat, już po kilku minutach doznaje podobnego wstrząsu, a potem jeszcze kolejnego - raz pod wpływem brzęknięcia widelca uderzającego o talerzyk, potem zaś ujrzawszy obwolutę książki, którą w dzieciństwie otrzymał od Babki. We wrażeniach tych, niezależnie, czy wiążą go one z przeszłością, czy nie, Marcel rozpoznaje prawdę - prawdę o istocie rzeczy, o porządku zjawisk. Życie człowieka "skupia się", "zagęszcza" wokół takich chwil. Marcel w końcu i z największym przejęciem odkrywa, że to o tym musi napisać powieść - że musi odwrócić się od "świata" i ludzi, zamknąć w sobie, zajrzeć wgłąb siebie, aby móc pisać i wydobywać to, co najistotniejsze, a co pozwoli również innym zrozumieć tę świeżo-odkrytą "prawdę". I chociaż ja sama nie umiem zbyt czytelnie o tym pisać, to muszę za to przyznać, że mam wrażenie, iż wiem dokładnie, o czym tym razem Proust pisze. Znam te "chwile olśnień" z doświadczenia, pamiętam jak dziś ten deszczowy wieczór sierpniowy, kiedy stałam na skrzyżowaniu dwóch ulic, na czerwonym świetle, moknąc - zachwycona i szczęśliwa "bez powodu"...
Podekscytowany wizją swojego przyszłego dzieła Marcel wkracza do salonu Guermnatów, by tu z największym zdumieniem dokonać nowego odkrycia - o tym, jak wszyscy, których znał, pozmieniali się radykalnie, i postarzeli. I tutaj muszę zaznaczyć, że wielu już autorów pisało o upływającym czasie, zmianach, jakie zachodzą w ludziach itd. Jednak Proust jest moim zdaniem w tej dziedzinie niedościgniony. Ten fenomen upływającego czasu i tego, jak ludzie go odczuwają (bądź też jak starają się, świadomie lub nie, trwać w złudzeniu, że upływanie czasu ich nie dotyczy) - Proust opisuje w taki sposób, że nie można nie odczuć tych refleksji niejako "na własnej skórze", tak bardzo są angażujące... Spostrzeżenia Prousta są również często zdumiewająco trafne - np. o tym, że każdy człowiek postrzega swoich rówieśników (a wtórnie i siebie), o ile ich zna od czasów młodości, jako ludzi młodych, niezależnie od tego, ile lat tej przyjaźni już upłynęło.
Odkrywszy, jak jego przyjaciele się postarzeli, a zatem jak i sam się postarzał, Marcel nagle z silnym niepokojem zaczyna zastanawiać się, czy jego książka ma szanse powstać, skoro najpewniej zostało mu niewiele czasu i w każdej chwili może doznać uszczerbku na duszy lub ciele. Ostatnie strony powieści bardzo są już naznaczone tym niepokojem, "skądinąd poniekąd" - słusznym...
Te dwa odkrycia - o chwilach "poza czasem" oraz o "upływaniu czasu" nie są jedynymi, jakich M. dokonuje. Autor powieści bardzo pięknie pisze jeszcze na przykład o tym, że przeszłość ISTNIEJE, że każdy człowiek nosi w sobie bagaż przeszłości, która go kształtuje, definiuje, do której zawsze też może wrócić...
Na koniec chciałabym zwrócić uwagę na dwa fragmenty tekstu bardzo trafne, nie tylko w odniesieniu do powieści Prousta: Oto i one:
1.
"W rzeczywistości bowiem każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie - swoim własnym. Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi, aby czytelnik mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może."
2.
"myślałem o (...) moich czytelnikach. Gdyż moim zdaniem nie będą oni moimi czytelnikami, ale czytelnikami samych siebie, bo moja książka będzie tylko rodzajem szkieł powiększających, jak soczewki, które podawał nabywcy optyk w Combray; dzięki mojej książce dostarczę czytelnikom sposobu czytania w samych sobie. Tak iż nie będę żądał, by mnie chwalili lub oczerniali, lecz tylko by mi powiedzieli, czy trafiłem w sedno, czy słowa, które odczytują w sobie, są właśnie słowami, które napisałem (rozbieżności pod tym względem możliwe nie zawsze powinny zresztą pochodzić z tego, żebym się pomylił, ale czasem i z tego, że oczy czytelnika nie będą zaliczały się do tych, dla których książka ta będzie dopasowana, by mógł dobrze czytać w sobie)."
Nie wiem, ile już razy, obserwując jakąś sytuację z własnego życia lub życia ludzi wokół mnie, przyłapałam się na myśli "Ooo.. To zupełnie, jak u Prousta!" albo "Proust o tym pisał!". Mam też poczucie, że niezależnie od takich spostrzeżeń, powieść ta oddziaływała na mnie niezwykle silnie, szczególnie w ostatnim czasie. Kiedyś wydawało mi się, że człowiek pozostaje na zawsze nieodwołalnie samotny ze swoimi najważniejszymi niepokojami, lękami, ze swoją "zagadką istnienia". Mam jednak wrażenie, że Proustowi udało się tę samotność przełamać, opisać uczucia "nieopisywalne" i to z takim kunsztem, że szybko stają się one udziałem zdumionego czytelnika. Nie umiem opisać, jak istotnym i niezwykłym doświadczeniem była dla mnie lektura tej monstrualnych rozmiarów powieści.
WIELKIE UKŁONY!!!