poniedziałek, 30 stycznia 2012

"Aguirre, gniew boży"

Zima trzyma! Tymczasem Werner Herzog zabiera nas w swoim filmie "Aguirre, gniew boży" wgłąb tropikalnej amazońskiej dżungli, gdzie po raz kolejny przyjdzie nam zmierzyć się z ciemnymi zakamarkami ludzkiej duszy. Tak tak - ponoć Herzog, pisząc scenariusz do tego przytłaczającego filmu, opierał się nie tylko na prawdziwej historii hiszpańskiego konwistadora, który w drugiej połowie XVI wieku poszukiwał w Amazonii mitycznego Eldorado, lecz czerpał również inspirację z ... "Jądra Ciemności"! Skojarzenie z dziełem Conrada nasuwa się zresztą samo - oto człowiek ułomny, kaleki, ale posiadający niesłychany dar przekonywania, staje na czele grupy buntowników, którzy żądni sławy i bogactwa, płyną wgłąb peruwiańskiej dżungli poszukując legendarnego Eldorado. Aguirre, nie kryjąc pogardy dla swoich ludzi, nadaje sobie przydomek "gniewu bożego" i brutalnie rozprawia się z każdym, kto śmie stanąć mu na drodze. W swoim szaleństwie prowadzi on tę nieszczęsną grupę buntowników, w których gronie znajduje się również jego młodziutka, ukochana córka, ku pewnej zagładzie. Dlaczego? Niewątpliwie bohaterem tym kieruje pragnienie sławy i chwały, a także "uskrzydlające" poczucie niczym nieograniczonej wolności oraz mocy decydowania o losie innych - jego motywacje nie są jednak w pełni klarowne, pozostają zagadką ukrytą w niepokojącym spojrzeniu jego blado błękitnych oczu.

Herzog znacznie uprościł historię Aguirre'go - życie napisało w tym przypadku scenariusz o wiele mniej wiarygodny: prawdziwy Aguirre odniósł pewne sukcesy, jego oddział zajął zbrojnie wyspę Margaritę, a dopiero później Aguirre został zgładzony z rąk Hiszpanów (uśmierciwszy wcześniej osobiście swoją córkę!). Reżyser filmu skupił się jednak na historii szaleństwa roznieconego przez sprzyjające okoliczności, opowiedział o bestii, jaką uwolnić może w człowieku sytuacja skrajna. Herzog pozwolił Aguirre'mu ponieść klęskę, tak jak w gorącej, wilgotnej dżungli, klęskę poniosło człowieczeństwo...

Muszę przyznać, że o ile "Czas Apokalipsy" (powstały siedem lat później) wzbogacił "Jądro Ciemności" o bogaty kontekst wojny, o tyle "Aguirre...", w moim odczuciu, nie opowiedział zbyt wiele ponad to, co już zostało przez Conrada napisane. A ponieważ film ten ogląda się dość ciężko, jest długi, duszny i zmierza ku wiadomemu celowi, nie oceniam go bardzo wysoko. Do tego Klaus Kinski (ciekawostka: urodzony w Sopocie) w roli Aguirrego przekonuje mnie jako szaleniec, ale nie całkiem przekonuje mnie jako aktor...

Doceniam jednak dzieło Herzoga za to, że rzuca ono światło na fragment historii, który, przyznaję, zupełnie nie był mi znany, a mianowicie na konkwistę, czyli hiszpańskie podboje Ameryk, Afryki i Indii. Daje on pewne wyobrażenie o tym, z jakich śmiałków / straceńców / szaleńców rekrutowali się założyciele południowoamerykańskich kolonii (i społeczności).
Ponadto intrygują mnie postacie kobiet w tym filmie. Pierwsza, piękna i ubrana zawsze w błękitne suknie z subtelnymi koronkami, jest żoną zdetronizowanego przez Aguirrę, właściwego przywódcę konkwistadorów. Godna, milcząca i wierna do samego końca, po śmierci ukochanego ucieka wgłąb dżungli. Druga to wspomniana córka Aguirre'go, piętnastoletnia, naiwna, niewinna, w przeciwieństwie do pierwszej - zawsze w czerwieni, ostatecznie umiera od indiańskiej strzały, na rękach zdumionego, opętanego szaleństwem ojca. Dlaczego Herzog zdecydował się umieścić w scenariuszu te dwie niewiasty? Jedyne, pośród gromady chciwych i krótkowzrocznych mężczyzn, istoty godne i wrażliwe?

...Może właśnie dlatego...

czwartek, 26 stycznia 2012

Epizod III "Zemsta Sithów"

Nową trylogię GW wieńczy spektakularna "Zemsta Sithów". Odcinek ten jest nie tylko bardzo atrakcyjny wizualnie, ale też interesujący w warstwie fabularnej - mimo kilku momentów słabych niesie w sobie istotne przesłania i pozostawia pewien niepokój (po obejrzeniu filmu śniłam o nim całą noc!).

W odcinku tym senator Palpatine, uwolniony przez Obi Wana i Anakina z rąk Separatystów w pierwszych scenach filmu, ujawnia w końcu swoje prawdziwe, mroczne oblicze - to on okazuje się bowiem Lordem Sidiousem we własnej osobie! Co ważniejsze, Palpatine-Sidious tak długo pracuje nad Anakinem, aż w końcu zyskuje w nim swojego sługę.
Postać Anakina ma w tym odcinku o wiele więcej wyrazu niż w części poprzedniej, jego rozterki i ciągłe napięcie są zdecydowanie bardziej przekonujące, bohater ten tym razem budzi we mnie współczucie - jego uwikłanie w zło wydaje się nieuniknione, chociaż mimowolne.
Cała ta historia opowiada o kilku ciekawych i dobrze znanych mechanizmach, jakimi rządzi się zło. Po pierwsze zło lubi kryć się pod maską dobra. Palpatine jako kanclerz Senatu Republiki zjednuje sobie Anakina i budzi jego zaufanie. Po drugie - zło często czai się w tych obszarach życia człowieka, w których czuje się on niespełniony, nierozumiany. Podczas gdy Rada Jedi oczekuje od niezwykle utalentowanego Anakina pokory i traktuje go surowo, Palpatine od początku mu schlebia, roznieca w nim próżność i rządzę chwały, a w końcu - on pierwszy wydaje się rozmawiać z nim szczerze, otwierać się w pełni na jego problemy. Można zadać sobie pytanie - czy przełożeni Anakina, świadomi jego niezwykłej mocy, ufni w szczególną misję, jaką zgotowało mu przeznaczenie, nie przyczynili się do jego upadku. Anakin nie znajdował u nich zrozumienia ani szacunku, pozostawał pośród nich w roli niesfornego dziecka, nie wtajemniczano go w tajne plany Jedi ani nie słuchano jego sugestii.  Czy jednak, z drugiej strony, nie było tak, że Anakin nie był zdolny poddać się surowym regułom szczególnego sposobu wychowania, jakiemu poddawani byli młodzi adepci Jedi? Czyż pokora, cierpliwość i szacunek dla przełożonych nie należały do ich najważniejszych cnót?

Ostatecznym powodem, dla którego Anakin oddał się ciemnej stronie Mocy, była jednak miłość. Nad tym też warto się zatrzymać. W odcinku III Amidala jest w ciąży, zaś Anakin po raz kolejny śni koszmarne sny, w których jego ukochana umiera w połogu. Skywalker jest gotów zrobić wszystko, łącznie ze sprzeniewierzeniem się ideałom, które nie tylko sam wyznaje, ale którym wierna pozostaje Amidala, aby tylko uchronić ją przed śmiercią. Cena za jej życie jest ogromna - Anakin dla ocalenia tego jednego życia poświęca dziesiątki, setki niewinnych istnień. Tym samym oczywiście skazuje swoją miłość na zagładę - Amidala nie jest zdolna kochać go tak niegodziwym i sama umiera z rozpaczy. Anakin próbując uchronić ją przed przeznaczeniem, sam to przeznaczenie wypełnia - historia niczym z antycznego dramatu!



Do upadku Anakina przyczyniły się więc niewątpliwie - zakazana miłość, lęk przed utratą najbliższej osoby czy brak zrozumienia u bliskich. Palpatine umiejętnie te okoliczności wykorzystał, by złapać go w swoje sidła. Ja jednak mam ciągle wrażenie, że niezależnie od tych wszystkich sprzyjających czynników, Anakin był w jakiś sposób naznaczony złem. Ono go ewidentnie pociągało, w nim tylko mógł znaleźć zaspokojenie swoich ambicji. Ponadto jego miłość do Amidali była w gruncie rzeczy miłością własną. Kochał ją, a przecież w ogóle jej nie rozumiał. Kochał ją miłością "posiadacza"...

Wyzwoli go całkiem inna miłość. Miłość odważna i czysta, jaką będzie potrafił obdarzyć go tylko jeden człowiek na świecie - jego syn, Luke...

I tym akcentem zakończę, nie będę się rozpisywać o pozostałej części filmu, w której Sithowie tryumfują, Jedi giną, a Republika zamienia się w Imperium. Dla mnie "Gwiezdne Wojny" (być może jest to pogląd odosobniony) są filmem przede wszystkim o miłości - zarówno tej nieprawdziwej, jak i tej najprawdziwszej, która jest w stanie zniweczyć nawet największe zło.

Tym samym kończę przygodę z tą niezwykłą filmową sagą. Była to przygoda miła, bardzo relaksująca, a chwilami również przyjemnie angażująca intelektualnie. Teraz zdecydowanie bliżej mi do fanów "GW".
Rozważam nawet zakup breloczka R2-D2 ;)

wtorek, 24 stycznia 2012

"Rzeźnia numer pięć" rozdziały 8. - 10.

Opisywanie kolejnych rozdziałów książki jest przy moim obecnym trybie życia niewykonalne. Zmieniam taktykę. Będę teraz czytać codziennie, a co tydzień postaram się skomentować to, co przeczytałam w danym tygodniu. Dziś zaś postanowiłam zakończyć przedłużającą się już przygodę z "Rzeźnią numer pięć."

W rozdziale ósmym autor dość niespodzianie opisuje wreszcie masakrę w Dreźnie. Cała powieść "ciążyła" ku temu wydarzeniu i w końcu zostało ono opowiedziane.
Billy przypomniał sobie bombardowanie za sprawą kwartetu "Czterookich Skurczybyków", śpiewającego na przyjęciu z okazji rocznicy ślubu państwa Pilgrim. Występ czworga młodych muzyków wywołał w Billym wzruszenie tak silne, że musiał opuścić swoich gości i poszukać ukojenia w osamotnieniu. Przez jakiś czas Billy nie mógł zrozumieć, dlaczego owładnęły nim tak silne emocje, aż w końcu przypomniał sobie noc bombardowania, które amerykańscy jeńcy przeżyli schroniwszy się w chłodni pod rzeźnią oraz widok obróconego w ruiny, całkowicie opustoszałego miasta, które ujrzeli po wyjściu na powierzchnię. Jeńców pilnowało czterech niemieckich strażników. Ich zszokowane, nieme, otępiałe twarze do złudzenia przypominały twarze muzyków, którzy śpiewali na rocznicy ślubu Billy'ego i Valencii.


Dalszą relację ze zniszczonego miasta Billy opowiada Montanie Wildhack - kobiecie, z którą został uwięziony w Tralfamadorii. To interesujące, że do tych wojennych wydarzeń Billy nie przenosi się w czasie - zamiast tego po prostu je wspomina - tak, jakby w swoich podróżach miejsce to skrzętnie omijał. We wspomnieniach opisuje on krajobraz księżycowy, pagórki gorącego gruzu pod czarnym niebem, kryształki stopionego szkła walające się pod nogami, spalone zwłoki na ulicach, ugotowane ciała pod gruzami, ciszę. Jest to obraz wstrząsający, demaskujący okrucieństwo oraz absurdalność wojny. Przed takim obrazem można jedynie milczeć, rozważania zaś o słuszności bombardowania wydają się niedopuszczalne, nonsensowne.


W kolejnym rozdziale dowiadujemy się o absurdalnej śmierci Valencii, która zatruła się spalinami jadąc, w wielkiej rozpaczy, do szpitala, gdzie Billy wylądował po katastrofie lotniczej.
W szpitalu tym Billy dzielił salę z profesorem Coplandem, człowiekiem krzepkim, zdrowym, korzystającym z życia, rozmiłowanym w wojnie. Odwiedzała go młodziutka żona, której kazał on czytać przemówienie Trumana o bombardowaniu Hiroszimy (jako wielkim sukcesie USA) oraz inne publikacje gloryfikujące wojnę, naloty bombowe, żołnierzy walczących za ojczyznę itd. Kiedy Billy opowiedział mu, że był w Dreźnie, profesor długo pozostawał głuchy na jego słowa, by w końcu krótko mu wyjaśnić, że nalot na Drezno był niezbędnie konieczny.

Po katastrofie lotniczej Billy rozpoczyna swoją działalność mającą na celu rozpowszechnianie wiedzy o Tralfamadorii, względnej naturze czasu i nieistotności śmierci. W tym celu najpierw udaje się do Nowego Jorku, gdzie występuje w audycji radiowej poświęconej kryzysowi powieści. Czemu to właściwie ma służyć? Ukojeniu? Czy receptą na problem wojen jest niespoglądanie w ich stronę? Vonnegut (jako "słup soli") wydaje się prezentować poglądy odmienne ...

W ostatnim zaś rozdziale narrator ponownie opowiada w pierwszej osobie, chociaż swoją historię przeplata również luźno z opowieścią o Billym. Raz jeszcze wraca do Drezna z 1945r., kiedy to po bombardowaniu grupa amerykańskich jeńców zajmowała się wydobywaniem zwłok ludzkich z "kopalni" ruin. Z powodu zbyt wielkiej ilości psujących się ciał w końcu zaczęto je palić na miejscu. Pośród tego wszystkiego Edgar Derby został rozstrzelany za przywłaszczenie sobie czajnika, a gdy skończyła się wojna, ptaki zaśpiewały Billy'emu pytająco "It-it?"...

Tak kończy się ta zdumiewająca, niekonwencjonalna powieść. Opowiada ona o wojnie jako o zjawisku złowieszczym, absurdalnym, niszczycielskim. Wojna zabija człowieka w człowieku. I nikt wojny nie wygrywa... Wojna trwa w Billym przez całe życie. W każdej chwili powraca do niego w skojarzeniach, w lęku, w smutku. Z medycznego punktu widzenia Billy przejawia ewidentne cechy PTSD - zespołu szoku pourazowego (ujęte w ładny, literacki sposób). Nie chcę się jednak na tym koncentrować - problem niszczycielskiego wpływu wojny na człowieka wykracza poza ramy prostej psychiatrycznej diagnozy.

Podobno pozostaje kontrowersją, ile właściwie osób zginęło w Dreźnie. Vonnegut podaje prawdopodobnie liczbę zawyżoną. Czy jednak ma to jakiekolwiek znaczenie? Warto jest obudzić uśpione sumienie i przypomnieć sobie, że na wojnę nie można patrzeć kategoriami "dobrzy kontra źli" - a przecież jest to bardzo powszechny sposób ujmowania tego problemu, np. w szkołach.

Pośród pilotów bombowców byli również Polacy. W artykule "Musiałem myśleć jak maszyna" w TP można przeczytać relację polskiego pilota z nalotu na Drezno: "... podczas nalotu myśli się innymi kategoriami. Na dole jest wróg. Ten wróg cię napadł, wymordował twoich rodaków. Zostawił zgliszcza w twojej ojczyźnie. Jest okupantem. Teraz ty z nim walczysz. Patrzysz, czy cel dobrze się pali. I cieszysz się, kiedy widzisz ogień. Trzeba się nauczyć myśleć jak maszyna. I można myśleć tylko o dwóch rzeczach: lecę wykonać zadanie, mam wrócić żywy." ......

W jednej z powieści Trouta (opisanej w "Rzeźni") głównym bohaterem jest robot, który zrzucał napalm na ludzi. Mógł to robić, ponieważ nie był wyposażony w sumienie, a i później nikt nie miał mu tego za złe. Musiał się jedynie pozbyć brzydkiego zapachu z ust...

Powieść Vonneguta spodobała mi się ogromnie. Jest uderzająca, porusza wiele niezwykle istotnych problemów, stanowi też bardzo ważne świadectwo wydarzeń, o których świat nie pamięta... W pierwszym rozdziale ktoś mówi narratorowi, że pisanie powieści przeciwko wojnom jest jak pisanie przeciwko lodowcom. Narrator jednak mimo to zdecydował się tę książkę napisać!

I to jest dla mnie najważniejsze jej przesłanie - pomimo iż zło w świecie jest nieuniknione, należy mu się przeciwstawiać!

Kończę tym samym. Z wiarą w dobro, o które warto walczyć.

I zaczynam czytać/pisać nowym trybem.

sobota, 21 stycznia 2012

Epizod II "Atak klonów"

Drugi odcinek GW rozpoczyna seria zamachów na życie Amidali, która nie jest już królową Naboo, lecz pełni funkcję senatora planety i prowadzi politykę sprzeciwu wobec projektu powołania Armii Republiki. Dwóch rycerzy Jedi - Obi Wan Kenobi i jego młodociany uczeń, Anakin Skywalker, zostaje zaangażowanych w sprawę Amidali, przy czym pierwszy wciela się w rolę detektywa poszukującego zleceniodawcy nikczemnych zamachów, podczas gdy drugi powołany zostaje do roli osobistego bodyguarda pięknej pani senator, co oczywiście kończy się nieszczęsnym romansem tych dwojga. "Nieszczęsnym" - gdyż jest to niewątpliwie najsłabsz wątek filmu. Piękna, mądra, walcząca o pokój w Galaktyce Amidala jest zupełnie nieprzekonująca w swoim zakochaniu skierowanym ku nieopierzonemu, krnąbrnemu i przejawiającemu jawne skłonności do tyranii Anakinowi. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że miłość tych dwojga jest uczuciem zakazanym, z racji zarówno pełnionej przez Amidalę funkcji, jak i przynależności Anakina do zakonu Jedi. Dyszący pożądaniem Anakin oczywiście nie ogląda się na te przeciwności, podczas gdy Amidala próbuje ratować dobre imię i honor ich obojga - też jednak tylko do czasu... Może łatwiej by to było wszystko przełknąć, gdyby w rolę Anakina wcielił się np. di Caprio, jednak w wersji Christensena młody Skywalker jest po prostu dziecinny i pyszałkowaty, i nie sposób uwierzyć, by mogła się w nim zakochać kobieta tak oszałamiająca, jak Natalie Portman.

Tymczasem zakazana miłość nie jest jedynym problemem w życiu Anakina. Dręczony koszmarami, w których jego matka poddawana jest torturom, w końcu rusza jej na ratunek. Odnajduje ją uwięzioną i okaleczoną w obozie ludzi pustyni (na swej rodzinnej planecie Tatooine) i wówczas matka umiera w jego ramionach. W przypływie furii Anakin zabija wszystkich mieszkańców obozowiska, w tym kobiety i dzieci, stawiając tym samym swoje pierwsze kroki na drodze ku ciemnej stronie Mocy. W scenach tych ponownie Christensen wypada bardzo naiwnie, rujnując cały dramatyzm tej dobrze przecież pomyślanej historii.

O wiele ciekawsze są odkrycia Obi Wana Kenobiego, który w ramach swojego śledztwa trafia na odległą planetę Kamino. Tam dowiaduje się, że "długoszyi ufooczni" mieszkańcy planety produkują olbrzymią armię klonów, ponoć na zamówienie rycerza Jedi. Nie jest to jednak koniec - w następnej kolejności Obi trafia na tajny zjazd przywódców Ruchu Separatystów, którzy przygotowują powstanie przeciwko Republice. Na czele Separatystów stoi hrabia Dooku, były Jedi - w tej roli bardzo przekonujący Christopher Lee. Kiedy w jego ręce trafia Obi, wraz z Anakinem i Amidalą (którzy pospieszyli mu na ratunek), wybucha walka między Separatystami a ... Armią Republiki, którą pod nieobecność Amidali powołał Palpatine i która została utworzona z odkrytych przez Obiego klonów.

Wszystkiemu temu przygląda się spod swojego głębokiego kaptura Lord Sidious. Jego postać zasługuje na szczególną uwagę. Przesuwa on spokojnie pionki na planszy, kontroluje obie strony konfliktu, wkłada broń w ręce swych przeciwników i sług licząc, że wszyscy wytępią się wzajemnie w chaosie wojny. Jego celem jest terror, zaś środkiem - wojna właśnie. Wyśmienity czarny charakter...

Na wszystko to patrzy również strapiony Yoda. On jeden zdaje się do głębi rozumieć, co się naprawdę dzieje...

czwartek, 5 stycznia 2012

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 7.

W bardzo krótkim, siódmym rozdziale "Rzeźni ... " Billy uchodzi z życiem z katastrofy lotniczej, po czym zostaje poddany operacji mózgu i w czasie rekonwalescencji podróżuje w czasie. W jego wojennych doświadczeniach po raz kolejny powraca wątek podobieństwa żołnierzy po obu stronach frontu. Zarówno amerykańcy jeńcy, jak i pilnujący ich Niemcy podobni są do siebie w swoim dziecięctwie i bezradności (i w niczym nie przypominają stereotypowych żołnierzy znanych z wojennych powieści czy filmów). Podobieństwo to jest z pewną ironią podkreślone w słowach, iż Billy oraz pilnujący go niemiecki szeregowiec Gluck byli dalekimi kuzynami, o czym nigdy się nie dowiedzieli. Czy takie dalekie pokrewieństwo nie łączy wszystkich ludzi? I czy nie czyni ono wojen i wszelkich innych zbrodni tym okrutniejszymi?

Jest też w siódmym rozdziale zawarta nowa nauka z Tralfamadorii. Według Tralfamadorczyków wszyscy ludzie, zwierzęta i rośliny są maszynami. Co to znaczy? Niewątpliwie jest to logiczna konsekwencja tego, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnieją jednocześnie, a ludzie są jak owady zanurzone w bursztynie czasu. Wszystkie ludzkie działania są konieczne, a z perspektywy czwartego wymiaru równie oczywiste, jak nóżki komara zawieszonego w złotym kamyku. 
Co to jednak właściwie oznacza? Czy ciągle jest to jedynie zabawa ideą determinizmu? Czy koncepcja ludzi-maszyn nie służy raczej zobrazowaniu automatyzmu, z jakim wykonujemy szereg czynności składających się na nasze życie? Czy nasze poglądy, decyzje, pomysły nie są w dużej mierze pochodną koncepcji, jakie proponują nam rodzice, wychowawcy, przełożeni, politycy? Czy nie jesteśmy "zaprogramowani"? Podobnie jak "zaprogramowani" byli żołnierze-dzieci, ruszający w szaleńczej krucjacie przeciw sobie... 
To bardzo niepokojące pytania...

niedziela, 1 stycznia 2012

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 6.

Z kilku różnych powodów przez dłuższy czas nie byłam w stanie czytać i o czytaniu pisać, stąd wynika tak długa przerwa w lekturze "Rzeźni ...". Nad przerwą tą ubolewam i postaram się, by więcej takie przerwy nie miały miejsca (co jest postanowieniem dosyć odważnym, uwzględniając fakt, że jutro wracam do pracy).
Cóż - co będzie, to będzie ...

Szósty rozdział "Rzeźni ... " jest stosunkowo krótki i koncentruje się wokół doświadczeń wojennych Billy'ego. Amerykańscy jeńcy zostają przetransportowani z obozu jenieckiego dla Rosjan do Drezna, gdzie mają pracować jako robotnicy kontraktowi. Billy'emu w podróży tej towarzyszy dwóch kompanów, z którymi los połączył go w skrzydle szpitalnym. Pierwszy z nich to mały, wściekły Lazzaro, w którego chorej głowie stale rośnie lista ludzi, których w akcie zemsty każe zabić po wojnie. Drugi to "biedy, stary Edgar Derby", poczciwy, naiwny i prawy nauczyciel gimnazjum. Edgar Derby przeżyje masakrę w Dreźnie, po czym zostanie dyscyplinarnie rozstrzelany za kradzież czajnika. O jego śmierci czytelnik dowiaduje się już w pierwszym rozdziale, w którym Vonnegut uznaje za nieodzowne opisać to absurdalne wydarzenie.

Drezno oszałamia Amerykanów swoją bajkową, barokową architekturą. Billy kontempluje jej detale świadomy, że w przeciągu miesiąca miasto zostanie zrównane z ziemią.

I właśnie ten obraz - pięknego miasta, na które wkrótce spadnie deszcz bomb - wraz z obrazem poczciwego Edgara Derby'ego układającego w myślach czułe listy do żony, skazanego na okrutną śmierć pośród ruin - wydają mi się tworzyć najistotniejszy wątek rozdziału szóstego. Autor zaprasza czytelnika do uważnego przyjrzenia się temu, co zostanie niechybnie zniszczone, niejako w dwóch skalach - w skali pięknego, imponującego miasta i w skali mniejszej, ale nie mniej istotnej - pojedynczego człowieka. Poruszające.

A oto Drezno z 1910r.:

"Annie Hall"

Komedia, która prawdziwie bawi od pierwszej sceny do ostatniej - czy to nie rzadkość?

Do takich właśnie rzadkich perełek należy "Annie Hall", film błyskotliwy, dowcipny i mądry zarazem. Jego tematem przewodnim są oczywiście meandry damsko-męskich relacji zilustrowane przykładem burzliwego związku Alvy'ego Singera, znerwicowanego komika, z tytułową Annie, niespełnioną aktorką śpiewającą dorywczo w tanich knajpach. Alvy jest typowym bohaterem Allena, owładniętym obsesją śmierci, egocentrycznym intelektualistą, nowojorczykiem silnie przywiąznym do swoich nawyków i swojego miasta. Annie reprezentuje natomiast kolejną, fascynującą odsłonę kobiecości - piękna urodą oryginalną, bezpośrednia i ufna, odrobinę naiwna, ciepła, odważna i zupełnie nieobliczalna (szczególnie za kierownicą!). Annie ma bardzo charakterystyczny styl, nosi długie koszule, krótkie kamizelki, krawaty, meloniki, dźwiga przepastne torby, a w jej codziennym słowniku obok słów dawno nieużywanych (w rodzaju "babunia" czy "zacny") znajduje się jej własne "Da-di-dam, da-dam", do którego ucieka się, gdy chce wyrazić coś, czego słowami wyrazić nie może. Diane Keaton w roli Annie ujmuje i zachwyca, kreowana przez nią postać jest dopracowana w najmniejszych szczegółach, westchnieniach, uśmiechach i łzach - brawa!


Film ten zasługuje jednak na szczególną uwagę nie tylko ze względu na swoją treść, ale również na nieszablonową formę. Ciąg nieuporządkowanych chronologicznie scen przypomina wspomnienia, które plączą się chaotycznie po głowie. Czasami bohaterowie odwiedzają swoją przeszłość, czasami zwracają się bezpośredno do kamery, Alvy omawia swoje problemy z przypadkowo spotkanymi na ulicy ludźmi, a w jednej ze scen jego animowana postać rozmawia ze złą Macochą z "Królewny Śnieżki"! Wszystkie te zabiegi oczywiście doskonale służą szczególnie zabawnym efektom komicznym, lecz także - nadają filmowi dodatkową głębię. Bardzo śmieszna, a jednocześnie refleksyjna jest scena, w której dorosły Alvy siedzi w szkolnej ławce otoczony przez swoich ośmioletnich kolegów z przeszłości, którzy, jeden po drugim, mówią o tym, co stało się z nimi w dorosłym życiu...

"Annie Hall" to również film, który wzrusza, ale czyni to w sposób subtelny. Człowiek najbardziej w życiu potrzebuje i ciągle marzy o miłości - oczywiście miłości bajkowej, doskonałej i nieustającej. Miłość taka, rzecz jasna, nie istnieje - przede wszystkim z racji różnic między ludźmi, a zwłaszca - między kobietami i mężczyznami. Życie jest więc pogonią za nieosiągalanym, jest nieustannym zmaganiem się ze sobą i z tymi, których kochamy - i tak właśnie musi być. Można jednak o tym opowiedzieć ciepło, z dystansem i nietuzinkowym poczuciem humoru - w czym niewątpliwie ekspertem jest Woody Allen. Wspaniały film!