Część II "Strony Guermantes" składa się z dwóch rozdziałów, pozostających ze sobą w uderzającym kontraście. Pierwszy, stosunkowo krótki rozdział poświęcony jest chorobie i śmierci babki Marcela. Z każdym kolejnym akapitem, babka, coraz bardziej zniewolona przez swoje chore ciało, stopniowo oddala się od rzeczywistości, zapada się w mrok swojego cierpienia. Przy jej łożu czuwa zrozpaczona córka (matka Marcela). To, co najbardziej mnie uderzyło w tej części powieści, to że reszta rodziny, a także przyjaciół, którzy odwiedzają dom w tych smutnych chwilach, jest wyłączona z tajemnicy cierpienia tych dwóch kobiet. Każda z nich pozostaje nieskończenie samotna w swoim smutku, lęku, boleści. Inni ludzie, czy mają więcej czy mniej taktu, czy są w bliższej czy dalszej relacji z rodziną, pozostają jednak "na zewnątrz", nadal żyją sprawami "tego świata". Jest to, w moim odczuciu, bardzo trafna i wnikliwa obserwacja człowieczego losu - w cierpieniu człowiek pozostaje sam, nie jest to bowiem doświadczenie, którym można się z kimś podzielić. Rodzina Marcela czuwająca przy łożu śmierci babki przypomina mi bardzo apostołów "czuwających", kiedy Jezus się modlił. Oni również nie potrafili wkroczyć w Jego tajemnicę, pozostali "na zewnątrz".
Drugi rozdział II części bulwersuje odrobinę, wydarzenia bowiem w nim opisane mają miejsce na krótko po śmierci babki, kiedy to Marcel, korzystając z nieobecności rodziców, którzy wyjechali do Combray, spędza czas na czczych przyjemnościach. Najpierw wyczekuje więc spotkania z panną Stermaria, spodziewając się, iż odda mu się ona bez oporu, a w międzyczasie bez skrępowania przyjmuje u siebie Albertynę, która również przychodzi do niego uległa i gotowa dać mu wszystko, czego zapragnie. Co powoduje Albertyną? To oczywiście pozostaje zagadką. Marcel w każdym razie do tego stopnia pochłonięty jest marzeniem o miłości do panny Stermaria, że Albertynę traktuje przedmiotowo, prosi ją nawet, by pomogła mu przygotować menu na wyczekiwane spotkanie z kochanką. Panna Stemraria jednak w ostatniej chwili odwołuje kolację - pragnienie miłości, niezaspokojone, będzie musiało znaleźć spełnienie gdzie indziej, u boku innej (chociaż już bliskiej) kobiety... To jednak nie w tym tomie...
W międzyczasie, z trudnych do wyjaśnienia przyczyn, księżna de Guermantes zaprasza Marcela na kolację. Tym samym niespodzianie wkracza on w owiany tajemnicą świat pałacu Guermantes, tak nierealny i upragniony w I części tego tomu. Rzeczywistość jednak po raz kolejny rozczarowuje wyobraźnię głównego bohatera ("z nazwiskami osób jest jak z nazwami miejscowości" - komentuje on w nawiasie). Zebrani w salonie Oriany światowcy okazują się nie różnić w niczym od zwykłych ludzi, umiarkowanie inteligentni, często wręcz naiwni, nudni i złośliwi - przyprawiają Marcela o kolejny zawód. Bardzo znamienna jest scena, w której młody bohater, na samym początku swojej wizyty u pani de Guermantes, zostaje zaproszony do pokoju, w którym powieszone są obrazy Elstira. Studiując je Marcel traci poczucie upływającego czasu, spóźnia się na kolację przeszło trzy kwadranse. Sztuka bowiem jest tym, co prawdziwie go pochłania, czym karmi się jego intelekt. W sztuce poszukuje Marcel prawdy...
Podobnie jednak, jak w Balbec, tak w salonie Oriany doznawszy najpierw zawodu, młody bohater rozsmakowuje się następnie w obcowaniu z ludźmi, w których języku, wychowaniu, poglądach odkrywa on od wieków niezmienne tradycje, świadectwo długiej historii arystkoratycznych rodzin, z których wywodzą się goście państwa Guermantes. Odnajdue on jednocześnie walor intelektualny, jak i estetyczny, w odkrywaniu rysów typowych dla poszczególnych rodów, w łączeniu nazwisk z wyobrażonymi przypisanymi im posiadłościami i tradycjami.
Ja muszę na marginesie wyznać, iż w salonie księżnej Guemrantes, jak za każdym poprzednim czytaniem, pogubiłam się pośród nawisk i tytułów. Nadal nie rozróżniam diuszess, księżnych i księżniczek krwi, mylą mi się książęta i baronowie, a obraz salonu, w którym złośliwości pod adresem nieobecnych przeplatają się z wzajemnymi, sztucznynymi grzecznościami zebranych, nuży mnie i zniechęca odrobinę. Opis kolacji u księżnej Guermantes wraz z narosłymi wokół niej refleksjami tyczącymi Guermnatów, Courvoisierów oraz anegdotami ilustrującymi te refleksje, rozciąga się na przestrzeni prawie 150-ciu stron!
Z drugiej strony nie mogę nie docenić, jak pięknie i głęboko odmalowuje Proust charaktery, pełne sprzeczności. Intelekt i erudycja nie przeszkadzają księżnej Orianie być w oczach Marcela nieco ograniczoną, a w dziedzinie sztuki wręcz zacofaną. Niemniej Marcel delektuje się stylem Guermantów w wypowiedziach księżnej, której główną ambicją jest zaskakiwać i zdumiewać, stąd swoje poglądy formułuje ona przede wszystkim tak, by przeczyły przekonaniom jej rozmówców. Mąż Oriany, książe Błażej, nie kocha swojej żony i jest dla niej okrutny, jednak ceni ją zarazem za jej towarzyski blichtr i w rozmowie chętnie prowokuje ją do żartów, które następnie, rozpromieniony, powtarza.
Drugi aspekt prozy Prousta, który zwrócił moją uwagę, to że autor przygląda się każdemu gestowi, przysłuchuje każdemu słowu, które pada z ust bohaterów, i interpretuje je. Tym samym przypomina czytelnikowi, że w rzeczywistości nie ma gestów nieznaczących, nie ma pustych słów - za wszystkim, co czynimy i co czynią ludzie wokół nas, kryją się jakieś intencje - bardziej lub mniej nam znane.
W tym świetle charakter człowieka staje się zjawiskiem dynamicznym, nieustannie zmiennym, niesłychanie złożonym i ujawniającym się jedynie po części w gestach, słowach, które uchylają nam rąbka wielkiej tajemnicy, jaka się za nimi kryje.
|
Robert de Montesquiou -
człowiek, który był inspiracją dla
postaci barona de Charlus |
Na kolacji u Oriany nie kończy się jednak ta część powieści. Następnie bowiem Marcel składa wizytę baronowi de Charlus, który go na to spotkanie zaprosił. W tym momencie dochodzi do dziwacznej i rażącej sceny, która mogłaby być zrozumiała, gdyby się rozegrała między dwojgiem kochanków, ale nie - między mężczyzną w kwiecie wieku a wkraczającym w życie młodzieńcem, których w dodatku dotychczas nie łączyły bliskie stosunki. Baron przyjmuje Marcela wściekły i rożalony, w przypływie wściekłego gniewu, którego wzbrania się tłumaczyć, krzyczy na swojego gościa, robi mu niezrozumiałe wyrzuty, w końcu zapewnia, że "między nimi już skończone". Na co Marcel z kolei chwyta cylinder barona i kopie go, drze na strzępy, po czym wybiega z pokoju. Baron znowu goni go, zatrzymuje w sieni i tłumaczy, że karci go tak mocno, gdyż tak mocno go kocha (!) itd. itd. Ostatecznie baron de Charlus deklaruje, że ich stosunki są już zerwane, niemniej odwozi chłopca aż pod dom i z widocznym żalem żegna... Przypominam sobie, jak we wstępie do I tomu Żeleński-Boy cytuje słowa Prousta: "Kiedy zjawi się Charlus, wszyscy się odwrócą ode mnie". Zaczynam rozumieć jego objawy - chociaż bowiem w tym tomie autor dopiero zaczyna ujawniać prawdziwe oblicze tego kontrowersyjnego bohatera, już budzi on niepokój...
Część drugą tomu III wieńczy bardzo charakterystyczna, teatralna wręcz scenka rozgrywająca się w pałacu Guermantów, gdzie Marcel przychodzi jednego dnia z wieczora, by upewnić się, że zaproszenie na raut, jakie dostał od księżnej Marii, nie jest pomyłką. W tym samym czasie wpada również z wizytą Swann, który podarowuje Orianie fotografię przdestawiającą odbitki monet zakonu maltańskiego. Książe Błażej i Oriana szykują się na proszony obiad, po którym planują udać się raut u księżnej Marii i jeszcze na bal kostiumowy. W planach tych może im przeszkodzić śmierć kuzyna księcia Błażeja, która sprowadziłaby na nich przymusową żałobę. Stąd książe dokłada wszelich starań, by nie móc dowiedzieć się o śmierci kuzyna zbyt wcześnie i bardzo spieszy się na obiad. Przez chwilę jednak spotykają się wszyscy razem - Marcel (w roli przede wszystkim obserwatora), Błażej, Oriana i Swann. W pewnym momencie Oriana zaprasza Swanna na wspólną podróż do Włoch, która ma się odbyć aż za dziesięć miesięcy. Swann odpowiada, że nie będzie to możliwe, a ponieważ Oriana domaga się wyjaśnień, ten nagle wyznaje, iż jest śmiertelnie chory i zostało mu raptem kilka miesięcy życia. Wyznanie to zupełnie nie mieści się w "kodeksie światowym" księżnej, która staje wobec niego zdumiona i bezradna, podczas gdy książe wścieka się, gdyż taki kierunek rozmowy może przeszkodzić jego planom na wieczór. Stąd nieporuszony i zły pospiesza żonę, by już jak najszybciej zbierała się do wyjścia - do czasu jednak, gdy nagle odkrywa, że założyła ona buty nie pasujące w jego mniemaniu do sukni. Wówczas natychmiast każe jej, rozpaczliwie zażenowanej, wracać i się przebrać, tłumacząc Marcelowi i Swannowi, jak ciężkie jest życie męża... Smakowita scenka...
W części tej kilkukrotnie również zwraca autor uwagę na to, jak nasze pragnienia mijają się ze "spełnieniami". Osoba, z którą niegdyś marzyliśmy się zbliżyć, w końcu odwiedza nas w czasach, gdy jest nam już obojętna. Pisarz, który zachwycał, nuży, gdy staje się przyjacielem rodziny. Czas igra tu z człowiekiem, dzięki czemu człowiek wciąż żyje w tęsknocie - za czymś, czego osiągnąć nie może, a co osiągnie łatwo, gdy nie będzie to już tak pożądane...
Tym samym skończyłam III tom Prousta. Nie będę ukrywać, że jestem już odrobinę zmęczona i marzy mi się lektura nieco bardziej przystępna, "wakacyjna". Poddać się oczywiście jednak nie zamierzam, a ponadto - IV tom jest tym, którego nigdy nie przeczytałam, więc w końcu wkroczę w zupełnie nieznane mi obszary tej niezwykłej powieści...