Na te ponure dni, które teraz nastały, trudno jest wyobrazić sobie lepszy film niż taki, w którym podział na jasną i ciemną stronę Mocy jest klarowny, a w nierównej walce między tymi dwiema stronami Dobro jest skazane na nieuchronne zwycięstwo. Takie właśnie są "Gwiezdne Wojny" - saga filmów, które przez jednych uwielbiane, innym nieznośne, wywarły jednak niewątpliwie ogromny wpływ na kulturę masową, a na listach bestsellerów wszech czasów zajmują niejednokrotnie pierwsze pozycje.
Często można się spotkać z poglądem, że ludzie dzielą się zasadniczo na tych, którzy "Gwiezdne Wojny" adorują oraz tych, którzy je kategorycznie odrzucają. Wydaje mi się, że linia podziału między tymi dwiema grupami nie jest całkiem ostra i sama chyba odnajdywałabym się gdzieś w szarej strefie granicznej, chociaż zdecydowanie bliżej miłośników sagi. Pośród "wyznawców" "Gwiezdnych Wojen" można znów wyróżnić tych, którzy równie chętnie chłoną wszystkie epizody oraz tych, dla których stara trylogia to są "prawdziwe" "Gwiezdne Wojny", podczas gdy o nowej trylogii nie chcą rozmawiać. W tej kwestii nie mam wyrobionego poglądu - muszę przyznać, że zrażona epizodem II nigdy nie widziałam epizodu III, który jest podobno wyśmienity. Uznałam więc, że ostatni miesiąc urlopu to doskonała okazja, aby poznać "Gwiezdne Wojny" gruntownie. Zatem - may Force guide us!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz