piątek, 16 marca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom I "W stronę Swanna" część III "Imiona miejscowości: Imię""

Pierwszy tom "poszukiwania straconego czasu" wieńczy króciutka część III o zagadkowym tytule "Imiona miejscowości: Imię".
I w istocie pierwsze akapity tej części poświęca narrator swoim młodzieńczym rojeniom na temat miejscowości, które pragnął odwiedzić i których imiona dostarczały jego wyobraźni wystarczającego materiału, by tworzył z niego wizje piękne, utęsknione i niefrasobliwie oderwane od rzeczywistości. Z nazw Balbec, Wenecji, Florencji w jego umyśle zakwitały zamki, kościoły, dzikie plaże, zapachy i smaki, w które wierzył i do których tęsknił.
Słabe zdrowie nie pozwalało mu jednak na dalekie podróże, stąd znienacka zmienia kierunek swych wspomnień i przenosi się na Pola Elizejskie, gdzie jako młodzieniec doświadczał uniesień i cierpień swojej pierwszej miłości - miłości skierowanej ku Gilbercie Swann.
Miłość młodego Marcela (do imienia tego nie przyznał się jak dotąd, znam je jednak skądinąd, więc będę go nim nazywać) - miłość ta jest zachłanna, żarliwa i bezgraniczna. Ufny w ukrytą w miłości prawdę, oddaje się swemu uczuciu z prawdziwym nabożeństwem, podczas gdy Gilberta, rzecz jasna, lekce go sobie waży (w czym jakże jest podobna do swojej matki!). Co ciekawe, miłość ta jest owocem fascynacji, jaką w młodym umyśle chłopca wywołało imię Gilberty, zasłyszane przypadkowo po raz pierwszy z ust wołającej ją matki, po raz kolejny wykrzyczane przez przyjaciółkę, a kryjące w sobie całą niesłychaną tajemnicę życia rudowłosej dziewczynki - tak bardzo pożądaną, jako że - nieosiągalną... Imię Gilberty jest więc w tym miejscu podobne imionom miejscowości - kryje w sobie tajemnicę, którą karmi się tęskna wyobraźnia.
Od miłości ku Gilbercie płynnie przechodzi Marcel do adoracji, jaką darzył w owych czasach panią Swann, "słynną z piękności, złego prowadzenia się i elegancji". Dla jej widoku chłopiec zaciągał opiekującą się nim Franciszkę do Lasku Bulońskiego, by tam składać Odecie zamaszyste ukłony.
I nagle, całkiem niespodzianie, narrator przenosi nas w czasy "obecne", kiedy to pewnego listopadowego (nieprzypadkowo) poranka, udaje się do Lasku, by tam - doznać gorzkiego rozczarowania. Miejsce to, niegdyś stanowiące ramę dla fascynującego świata podziwianych przez niego kobiet, obecnie puste i jałowe, nie przywołuje rzeczywistości minionej, nie wskrzesza przeszłości - jest po prostu INNYM miejscem. "Rzeczywistość, którą znałem - nie istniała już." - pisze narrator - "wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje są ulotne, niestety, jak lata".



Splot wymienionych wątków, z których jeden po drugim objawia się całkiem niespodzianie, nasuwa mi refleksję o tym, że nasze życie w istocie składa się z ciągu obrazów, które na kanwie rzeczywistości maluje nam wyobraźnia. I chociaż nasze wizje świata pozostają zazwyczaj wystarczająco spójne, byśmy mogli wspólnie w nim funkcjonować, to jednak w gruncie rzeczy pozostajemy samotni - pośród naszych wspomnień, marzeń i pojęć, jakie mamy o życiu i ludziach.
I każdy z nas powolutku (albo trochę szybciej) płynie przed siebie - od jednego obrazu świata, do kolejnego, i następnego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz