czwartek, 28 czerwca 2012

"Kontrolerzy"

"Kontrolerzy" - film, który z przyjemnością obejrzałam po raz trzeci - to pełnometrażowy debiut węgierskiego reżysera Nimroda Antala, który napisał również scenariusz do tego filmu.

Główny bohater, Bulcsu, ucieka do podziemnego świata metra przed swoim życiem "na powierzchni", gdzie pogubił się w pogoni za sukcesem, stracił siły, by udowadniać światu, że jest najlepszy. W metrze zatrudnia się jako kontroler i pracuje z grupą nieprzeciętnych dziwaków, wyrzutków społeczeństwa, nienawidzonych przez pasażerów, poniżanych przez pracodawcę, prześladowanych przez podziemnych huliganów. Bulcsu nigdy nie wychodzi na powierzchnię, spędza w metrze dnie i noce, sypia na zimnych posadzkach peronów. Swoją pracę wykonuje ze zdumiewającym spokojem, zdystansowany i silny - wydaje się poważany w tym specyficznym, podziemnym świecie.
Tymczasem w metrze grasuje tajemniczy, zakapturzony człowiek, który wpycha pasażerów pod koła rozpędzonych pociągów. Tożsamość mordercy do końca filmu pozostaje nieznana i chociaż z całą pewnością nie jest to Bulcsu, to tym bardziej niejasne jest, dlaczego morderca jest ubrany dokładnie tak samo, jak główny bohater filmu. Bulcsu zresztą wydaje się predestynowany do stoczenia walki z czarnym bohaterem, co jest przyczyną nękającego go, skrywanego niepokoju.
Oczywiście w filmie nie brakuje też wątku miłosnego, Bulcsu zakochuje się ślicznie w Szofi - dziewczynie przebranej za misia i, rzecz jasna, to miłość pomaga mu ostatecznie zmierzyć się z tajemniczym "Złym" i wydostać na powierzchnię.

Ten nieszablonowy obraz o dość banalnej w gruncie rzeczy fabule broni się doskonale absurdalnym, czarnym poczuciem humoru. Do prawdziwych perełek należą m.in.. sceny, w których nie całkiem normalni kontrolerzy daremnie próbują wyegzekwować bilety od nie mniej zwariowanych pasażerów. Rozbraja także pierwsza scena filmu, w której autentyczny dyrektor budapesztańskiego metra tłumaczy, iż zgodził się co prawda na realizację tego obrazu w przestrzeni metra, jednak wyraża nadzieję, że widzowie odróżniają rzeczywistość od fikcji i rozumieją, że prawdziwi kontrolerzy nie zachowują się "w ten sposób".

Kolejnym atutem filmu jest jego dziwna "uroda". Mimo, iż w sposób zamierzony ukazuje on świat metra z całą jego szpetotą i nie próbuje wcale upiększać swoich bohaterów, to jednak w tajemniczy sposób pozostaje urzekający. Zapewne przynajmniej częściowo za takie wrażenie odpowiada fakt, że bohaterowie filmu, mimo iż w życiu poważnie pogubieni (i częściowo z życia wykluczeni), pozostają jednak w gruncie sympatyczni  i wzruszający.

Bulcsu ucieka do świata metra przed swoim życiem, okazuje się jednak, że świat ten wcale nie jest wolny od zła. Nasuwa się prosty wniosek - że przed złem nie da się uciec, należy raczej się z nim mierzyć (co w końcu główny bohater czyni). Niemniej - gdyby Bulcsu przed swoim życiem nie uciekł, nie spotkałby ślicznej Szofi, bez której być może nigdy nie poradziłby sobie z prześladującym go demonem. W życiu nic nie jest całkiem proste...
Dla mnie ważne jest jeszcze inne przesłanie filmu - otóż nie warto wciąż udowadniać światu, że jest się najlepszym (można bowiem wówczas skończyć nieciekawie)...

Podsumowując - kolejny film, który bawi i krzepi - polecamy, polecamy...

śliczna Szofi - kolejna kobieta, która wyciąga mężczyznę z tarapatów

sobota, 16 czerwca 2012

"Billy Elliot"

Z moich blogowych zaległości został mi jeszcze "Billy Elliot" - film, który obejrzałam sobie z okazji urodzin. Mimo wielkiego nawału obowiązków po prostu zasiadłam tego dnia wieczorem w pufie (urodzinowej) przed telewizorem i obejrzałam ten przemiły film. Ależ to było dawno temu... szkoda słów.

Historia Billy'ego jest tak prosta, że aż niewiarygodna. Ten młody chłopiec mieszkający w ubogim, prowincjonalnym miasteczku górniczym, którego mała społeczność żyje w zgodzie z niepisanym, choć od lat niezmiennym kodeksem konwenansów, podejmuje trudną walkę o swoją pasję, którą jest... taniec. Billy, osierocony przez matkę, mieszka z ojcem i bratem - zaangażowanymi w toczący się właśnie strajk górnikami, oraz cierpiącą na demencję babcią. Delikatny i wrażliwy, "inny" - pozostaje samotnikiem, podczas gdy ojciec, chcąc wzmocnić w nim cechy męskie, posyła go na treningi boksu. Billy jednak pewnego dnia, zamiast na swoje zajęcia, trafia na lekcję baletu i wówczas odkrywa swoją pasję.

Jest więc ten uroczy film opowieścią o chłopcu, który aby sięgnąć po swoje marzenia, musi walczyć - ze stereotypami, ze swoimi słabościami, z niezrozumieniem u najbliższych. Jest to również historia o miłości, która pozostaje ponad uprzedzeniami, która odmienia - w końcu bowiem ojciec chłopca, a wraz z nim reszta rodziny, staje po jego stronie, zawierzając jego marzeniom. Dla mnie jednak jest to przede wszystkim historia talentu, który obudziwszy się w człowieku, wyznacza mu nieustannie kierunek, zmusza go do działania, czyni nieustępliwym w dążeniu do rozwijania się i realizowania swoich marzeń...

Na szczególną uwagę zasługuje Jamie Bell - odtwarzający trudną rolę Billy'ego. Dzięki nieszablonowej urodzie i, przede wszystkim, niezywkle ujmującemu charakterowi, jakim nasycił swojego bohatera, uczynił tę postać niebanalną, wiarygodną i angażującą. Co ciekawe, chłopiec ten zaczął tańczyć śladem swojej matki i babki i to za sprawą tańca właśnie dostał rolę w tym filmie, który przysporzył mu sławy. Taniec jego zaś, chociaż daleki od perfekcji i nie wolny od potknięć, pełen jest jednak pasji, która aż zdumiewa.

Podsumowując - "Billy Elliot" to cudny, pokrzepiający film, wyśmienity na urodziny i nieurodziny, po prostu wart obejrzenia.

wtorek, 12 czerwca 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom II "W cieniu zakwitających dziewcząt" część II "Imiona miejscowości: Miejscowość"

Po raz kolejny piszę po dłuższej przerwie, powód jest mniej więcej taki sam jak ostatnio. Co więcej, tym razem znowu upłynęło trochę czasu od chwili, gdy zakończyłam lekturę tomu II i znowu niemało z jego treści już umknęło mojej zawodnej pamięci. Kto wie jednak, czy właśnie nie zaczyanją się dla mnie lepsze czasy...


Cabourg, miasteczko, które było ponoć "modelem" Balbec

II część II tomu nosi tytuł pozostający w relacji do tytułu części III tomu I, a mianowicie: "Imiona miejscowości: Miejscowość". W tej części powieści bowiem główny bohater spędza letnie wakacje w Balbec - nadmorskim miasteczku, o którym długo marzył, a które w końcu może zobaczyć na własne oczy i skonfrontować swoje marzenia (zrodzone z wyobrażeń, jakie jego płodnej wyobraźni podsuswało imię miejscowości) z rzeczywistością. Rzeczywistość ta oczywiście go zdumiewa - w miejsce wyobrażonych wzburzonych fal rozbijających się o szare mury gotyckiej katedry ogląda banalne, całkiem zwyczajne miasteczko oraz biało odzianych wczasowiczów snujących się wzdłuż digi pod wysokim i pogodnym niebem. Początkowo więc Balbec, odkrywszy przed nim tajemnicę (czy też - brak tajemnicy) swojego imienia, zawodzi go dotkliwie. Z czasem jednak optyka tego młodego wrażliwca się zmienia, to bowiem w Balbec przychodzi mu spotkać całą galerię osób, które odegrają w jego życiu bardzo ważne role, a pośród nich - gromadkę fascynujących, tytułowych "zakwitających dziewcząt"...


katedra Saint-Lo

Co ciekawe, Marcel w wyobraźni wydaje się wyprzedzać zdarzenia, które mają nastąpić. Już w drodze do Balbec marzy o spotkaniu z jasnowłosym artystą-wędrowcem, z którym się zaprzyjaźni, i z którym rozstanie się u stóp katedry Saint-Lo. Czy imię to (Saint-Lo) nie jest zapowiedzią imienia Roberta de Saint-Loup, potomka Guermantów, siostrzeńca margrabiny de Villeparisis, chłopca, który stanie się dla Marcela wiernym i oddanym przyjacielem wkrótce potem? Marcel wydaje się tę przyjaźń antycypować w swojej spragnionej wyobraźni, jednakże - kiedy jego marzenie ziszcza się - po raz kolejny doznaje zawodu. W towarzystwie przyjaciela czuje się znużony i osamotniony. Jest bowiem główny bohater Prousta, przynajmniej na tym etapie życia, człowiekiem w gruncie rzeczy niezdolnym do bliskości z innymi ludźmi, skoncentrowanym na sobie, rozmiłowanym w świecie swojej wyobraźni, a w relacjach z ludźmi zdaje się przede wszystkim smakować, kontemplować charaktery, pasje, ludzkie wdzięki i słabości, jakgdyby kolekcjonując to bogactwo doświadczeń jako materiał dla swojego przyszłego dzieła...

Podobnie, jak przewiduje Marcel zjawienie się w swoim życiu serdecznego przyjaciela, tak też po raz pierwszy usłyszawszy nazwisko Simonet, wie natychmiast, że należy ono do osoby, którą nieuchronnie pokocha. I na długo przed tym, jak w gromadce młodych panien, które zafascynowany obserwuje, zidentyfikuje w końcu ową Simonet, najpierw poszukuje jej na oślep, gorączkowo - poszukuje właścicielki owego tajemniczego, zapowiadającego mu nieokreślone słodycze, nazwiska. Gdy zaś w końcu poznaje Albertynę (nota bene - na podwieczorku u malarza Elstria - kolejnego ważnego bohatera), między tymi dwojgiem w tajemniczy sposób już od pierwszych chwil poznania zaczyna igrać miłość, która dopiero w przyszłości prawdziwie się narodzi.

Kolejnym ważnym boohaterem, który pojawia się już w I tomie jako przyjaciel Swanna, a także tajemniczy towarzysz pani Swann w Combray, teraz ukazuje się jako człowiek, który głównemu bohaterowi okazuje więcej zainteresowania, niż na to pozwlają granice konwenansu. Baron de Charlus, a dla Roberta - wuj Palamed, przejazdem odwiedza na chwilę panią de Villeparisis w Balbec. Na wskroś męski, surowy wobec zniewieściałości, niechętny mężczyznom, zwłaszcza młodym, odczuwa mimo wszystko (choć czy aby na pewno "mimo"?) wobec Marcela coś na kształt słabości, niestałej jednak, i jakgdyby wewnętrznie niespójnej, wskutek czego najpierw zaprasza go na herbatę, potem zaś udaje zaskoczenie jego przybyciem itd. Okazuje się też, że pod męską naturą barona kryje się kobieca wrażliwość, która między innymi podsuwa mu takie oto (bardzo moim zdaniem znamienne dla Prosuta) słowa: "Ależ ważne w życiu jest nie to, kogo się kocha (...) ważne to kochać."
Barona de Charlus, który w drugim tomie zawitał jedynie niejako przejazdem, poznamy jeszcze niewątpliwie o wiele lepiej w tomach kolejnych...

Najistoniejszym jednak z tych pierwszych, nadmorskich doświadczeń młodego bohatera było wkroczenie w bajeczny krąg młodych dziewcząt, pośród których Albertyna nie była jedyną, którą miał ochotę pokochać. Zachwycony ich świeżością, swobodą i ignorancją wynikłymi z młodości, Marcel przedkłada ich towarzystwo nad towarzystwo Roberta czy ukochanej babki. Przypatrując im się dostrzega ulotność ich wdzięku i lekkości, tak bardzo wrażliwy na nieubłagane zjawisko przemijania, widzi w ich rześkich rysach brzemię stopniowego starzenia się, którego nie unikną. I może właśnei dlatego z tak wielkim skupieniem i błogością przysiada w ich "cieniu" i zasłuchuje się w słodki szczebiot ich młodziutkich głosów...

I to by było na tyle na dziś. Nie mam siły więcej pisać - w obecnych czasach samo czytanie jest wyzwaniem, pisanie zaś szczegółowe - pozostaje niemożliwością. Proust tymczasem na każdej stronie swojego dzieła pozostawia jakąś myśl nurtującą, obserwację odkrywczą czy olśniewający obraz - ja nie jestem w stanie ustosunkować się do tego niezmierzonego bogactwa wątków. Nie o to zresztą chodzi.

Czas sięgnąć po trzeci tom...