wtorek, 21 lutego 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom I "W stronę Swanna" część I "Combray"

Który to już raz - piąty? szósty? - sięgam po nieśmiertelne dzieło Prousta, by po raz kolejny zanurzyć się w otchłań jego niezwykłych wspomnień, zdumiewających skojarzeń, nigdy niekończących się, olśniewających zdań...? I, co znamienne, towarzyszy mi przy tym zapał nie mniejszy, niż przed dziesięciu laty, kiedy sięgałam po tę fascynującą lekturę po raz pierwszy. Zapału tego nie jest w stanie przyćmić fakt, że dotychczas ani razu nie udało mi się przeczytać całości: tym razem na pewno się uda! :)

Pisać o Prouscie jest jednak bardzo trudno, dlatego nie będę próbowała nawet ogarnąć w tych notatkach całości jego dzieła, spróbuję jedynie na bieżąco zapisywać tu chociaż niektóre refleksje, jakie nasunęła mi lektura.

Dziś skoncentruję się na "Combray" - pierwszej i niewątpliwie "najlżejszej" części powieści. Jest to śliczne preludium do tego niezwykłego, lirycznego dzieła, zwiastujące już pewne szczególnie istotne dla autora zagadnienia, którymi będzie zajmował się w kolejnych częściach i tomach. Przede wszystkim jednak w części tej czytelnik zapoznaje się z niezwykłym stylem autora, który, dzięki swojej nadzwyczajnej wrażliwości i kunsztowi, potrafi o najbłahszych nawet zjawiskach pisać z taką wnikliwością, fantazją i wdziękiem, że czyni je niezwykłymi! Oto autor, który nie boi się poświęcić chociażby dwóch stron tekstu przydrożnym kwiatkom czy odbiciu różowej dachówki w kałuży! W tych długich opisach nie tylko chwyta on i "zamraża" w słowie nieuchwytne i nieuchronnie przemijające chwile, lecz także zagląda pod podszewkę rzeczywistości, wydobywa znaczenia ukryte w "rzeczach". Czyż nie jest to jeden z najistotniejszych przejawów człowieczeństwa - umiejętność dostrzegania w rzeczywistości ukrytych znaczeń, wydobywanie ich i ujmowanie w piękną formę? I czy nie jest to jednocześnie istotą sztuki (swoiście ludzkiej działalności)?
W "krzaczastej" formie narracji, gdzie jedno skojarzenie biegnie za drugim, niejako równolegle do przewodniej myśli, od której się wywodzi, a wątki poboczne rozrastają się do nieprawdopodobnych rozmiarów, Proust wydaje się również poszukiwać formy dla oddania błędnej gonitwy wspomnień, w których, w sposób niepojęty dla rozumu, sprawy z pozoru błahe zapisują się z najdrobniejszymi szczegółami, podczas gdy zdarzenia istotne ledwie tlą się w pamięci...

W pierwszych akapitach tekstu narrator (o którym spokojnie pisać by można "autor") opisuje igraszki pamięci, która, po przebudzeniu w środku nocy, podpowiada mu, półprzytomnemu, rozmaite pokoje, w których mógłby się właśnie znajdować. Te wspomnienia różnych pokoi, jakie zamieszkiwał w życiu, otwierają mu drogę do kolejnych, i kolejnych wspomnień, którymi jego zmęczony umysł zajmuje się przez pozostałą część bezsennej nocy. Z bezsenności rodzi się ta powieść, z dotkliwej choroby - arcydzieło...

Wspomnienie pokoju w domu jego ciotecznej babki w Combray, gdzie w dzieciństwie spędzał letnie wakacje, początkowo kojarzy mu się jedynie z dramatem każdego wieczoru, kiedy musiał pożegnać się z matką i zmagać samotnie z kolejną bezsenną nocą. Dotkliwe to wspomnienie rozrasta się w długą historię, w obrębie której pojawia się po raz pierwszy Swann (na razie w roli uprzejmego sąsiada, inteligentnego i unikającego nazbyt poważnych tematów, a będącego nieświadomym sprawcą rozpaczy młodego bohatera, który przy okazji jego wizyty zostaje wysłany na nocny spoczynek przed czasem i bez upragnionego pocałunku matki). W ramach tej historii nakreślone zostają pięknie sylwetki członków rodziny głównego bohatera, a pośród nich postać ukochanej babki, opisana w ślicznych, ciepłych słowach: "Szła swoim drobnym krokiem, entuzjastycznym i nerwowym, zależnym od różnych podniet, jakie rodziły w jej duszy upojenie burzą, potęga higieny, niedorzeczność mojego wychowania oraz symetria ogrodu, raczej niż nieznana jej troska, aby fioletowej spódnicy oszczędzić plam błota, pokrywających ją do wysokości, która zawsze była dla pokojówki w równym stopniu rozpaczą i zagadką."
Już na samym początku powieści czytelnik może poznać również namiętności, które targają głównym bohaterem, jego pragnienie bliskości matki tak silne, że jest gotów zapłacić każdą cenę za chociaż krótką chwilę, jaką mu matka poświęci, oraz jego bezdenną rozpacz w obliczu samotności i nocy.

W końcu jednak narrator znajduje klucz do całego bogactwa innych wspomnień z Combray, a jest tym kluczem smak słynnej magdalenki zamoczonej w łyżeczce herbaty. Smak ten budzi w bohaterze żywe emocje, których źródła początkowo nie może odgadnąć, a które wywodzą się właśnie ze wspomnień - z pięknych wspomnień dzieciństwa - wywodzą się z nich i zarazem je uwalniają.

We wspomnieniach tych odmalowuje Proust piękny obraz malowniczo położonego pośród pól i łąk miasteczka, w którym spędzał wakacje począwszy od chłodnych dni Wielkanocy po długie i gorące dnie pełni lata. Obok bogatych opisów kościoła, głogów, rzeki Vivonne, odmalowuje również autor pełne charakteru sylwetki m.in. hipochondrycznej i nie opuszczającej swego pokoju cioci Leonii, jej wiernej służącej Franciszki, pana Legrandin, który gardząc życiem światowym, zabiega jednocześnie o jego względy, w końcu - biednego pana Vinteuil, niegdyś kompozytora, potem już jedynie oddanego ojca, zrozpaczonego poczynaniami swojej córki, która pod jego dachem dzieli grzeszne uciechy ze swoją przyjaciółką...

Młody bohater zachłannie obserwuje otaczający go świat i na podstawie tych obserwacji w jego umyśle kształtują się podstawowe pojęcia o rzeczach i ludziach. Tak właśnie wspomnienia z dzieciństwa odciskają się szczególnym piętnem w umyśle człowieka, z nich bowiem wywodzi się jego pierwotna i najistotniejsza wizja świata (nawet jeśli w przyszłości musiałaby zostać nieco zmodyfikowana).

Illiers-Combray, obecnie

Na uwagę również zasługują pierwsze namiętności w życiu głównego bohatera powieści - obok zaborczej miłości do matki są to: fascynacja literaturą (ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Bergotte'a, którego styl wydaje się z opisu być bardzo bliski stylowi samego Prousta), a także pierwsze, pełne zapału "zakochania" uzasadnione słowami: "bo jeżeli czasem dla pokochania kobiety wystarczy, że na nas popatrzy ze wzgardą - jak w moim pojęciu zrobiła panna Swann - i że myślimy, iż nigdy do nas nie będzie mogła należeć, czasem znowuż wystarczy, że na nas spojrzy z dobrocią, jak to uczyniła pani de Guermantes, i że myślimy, iż będzie mogła do nas należeć."

W tekście nie brakuje również, mimochodem niemal wspominanych, niezwykle cennych obserwacji o charakterze filozoficzno-psychologicznym, m.in. o zbawiennym działaniu przyzwyczajenia na niepokoje duszy, czy o tym, że "nasza społeczna osobowość jest tworem cudzej myśli." (i wiele wiele wiele innych).

To prawdziwe szczęście, że ten niezwykły obserwator, myśliciel i prawdziwy wirtuoz słowa, jakim był Proust, mimo swojej choroby i początkowo bardzo chłodnego przyjęcia zarówno przez czytelników, jak i krytyków, odważył się poświęcić swoje życie na stworzenie tej fascynującej powieści.
I tym kończę moje nieudolne pisanie i wracam - do czytania...

sobota, 4 lutego 2012

"Odyseja kosmiczna 2001"

"Odyseja kosmiczna 2001" stanowi w istocie oniryczną podróż wgłąb rozbuchanej wyobraźni panów Clarke'a i Kubricka... Jak wiadomo, tego rodzaju "wycieczki" są mi bardzo sympatyczne, stąd film zdecydowanie mi się spodobał, chociaż jego kompozycja wystawia chwilami cierpliwość widza na ciężką próbę...

Film składa się z mniej więcej trzech (bądź czterech lub pięciu ;) części, które łączy wspólny mianownik pod postacią pewnego tajemniczego obiektu - gładkiego, prostopadłościennego monolitu. Obiekt ten niewątpliwie stanowi klucz do zrozumienia całego obrazu, choć do samego końca pozostaje zagadką jego prawdziwa natura.

W pierwszej części monolit ów objawił się pewnego poranka człekokształtnym protoplastom ludzkości. Nie wiadomo, skąd się wziął i co się z nim później stało, ale sam fakt jego zaistnienia zainspirował w jakiś tajemniczy sposób jednego z członków plemienia do użycia zwierzęcej kości jako narzędzia - w tej podniosłej chwili "rozpoczął się" człowiek - istota zdolna do kreatywnej myśli, do przekształcania otaczającego ją świata wedle własnego pomysłu. Zaraz potem jednak nasi przodkowie ujawnili kolejną i mniej już chwalebną ludzką cechę - skłonność do przemocy. Wymyślone przez nich narzędzie okazało się służyć nie tylko pozyskiwaniu pokarmu, lecz również niszczeniu przeciwnika...



Kolejna część filmu przenosi nas ku przyszłości (chociaż data 2001 jest już dla nas przeszłością i ciekawie jest zobaczyć, jak tę przyszłość-przeszłość wyobrażano sobie przed ponad 40-stu laty). Pewien naukowiec udaje się w podróż na Księżyc. Cel jego podróży długo pozostaje nieznany, wiadomo jednak, że tam, dokąd się udaje, dzieje się coś niezwykłego, co jest utrzymywane w najgłębszej tajemnicy. Ostatecznie okazuje się, że odkryto tam obecność... znajomego monolitu. Odkrycie to jest interpretowane przez badaczy jako dowód istnienia cywilizacji innej niż ziemska. Tę część filmu wieńczy dziwna scena, w której grupa naukowców pozuje do zdjęcia przed monolitem i w chwili, gdy fotograf ma zdjęcie wykonać, tajemniczy obiekt emituje jakiś rodzaj fal dźwiękowych (czy innych?), które całkowicie ogłuszają wszystkich zgromadzonych wokół niego...

18 miesięcy później z Ziemi wyrusza statek kosmiczny, którego celem jest dotarcie na Jowisz, a na jego załogę składa się pięciu ludzi (z których troje jest zahibernowanych) oraz komputer HAL, który odtwarza procesy elektryczno-biochemiczne zachodzące w ludzkim mózgu (ze zwielokrotnioną szybkością rzecz jasna). HAL sprawuje pełną kontrolę nad całym statkiem, jest jego mózgiem, posiada zdolność widzenia, słyszenia i mówienia ludzkim głosem. Jednocześnie niejasna pozostaje jego emocjonalność. HAL potrafi rozpoznawać i interpretować nastrój ludzi, z którymi współpracuje, pozostaje z nimi w dobrych, uprzejmych relacjach, sam jednak nie zdradza żadnych emocji, jest chłodny i zawsze opanowany. Ufny w swoją nieomylność wydaje się jedynie zdradzać poczucie wyższości nad omylnymi ludźmi...
W pewnym momencie HAL zaczyna jednak szwankować. Dlaczego? Nie wiadomo. Jego ludzcy współtowarzysze, poważnie zaniepokojeni, postanawiają go wyłączyć. HALowi jednak udaje się przejrzeć ich plany i ... rozpoczyna walkę o przetrwanie. Zabija czterech spośród pięciu członków załogi, nie udaje mu się jednak wygrać z ostatnim - Davem Bowmanem. Ten, w słynnej i bardzo przejmującej scenie, wyłącza (a tym samym uśmierca) HALa.
Ta część filmu jest, moim zdaniem, najbardziej angażująca i przejmująca. Kubrick mistrzowsko stopniuje napięcie, czerwone oko HALa "spoglądające" nieruchomo w ekran w każdej kolejnej scenie coraz bardziej niepokoi. Dziwna relacja między człowiekiem a komputerem, z pozoru nacechowana spokojem, opanowaniem i wzajemną uprzejmością, pod spodem kipi podejrzliwością i nieufnością.



Dave wygrywa z komputerem. Wyłącza go i pozostaje na statku sam. Samotnie też kontynuuje podróż na Jowisza, dowiedziawszy się uprzednio, że jej prawdziwym (a ukrywanym przed "ludzką" częścią załogi) celem jest zbadanie zagadki kamiennego monolitu znalezionego na księżycu. W ostatniej, najdziwniejszej części filmu Dave dociera do Jowisza, wokół którego krąży nieważko tajemniczy obiekt. Tym razem w niewyjaśniony sposób monolit przenosi Dave'a w inny wymiar - Dave (a wraz z nim oszołomiony widz) gna poprzez feerię wielobarwnych świateł, coraz dalej i dalej, przy dźwiękach niepokojącej muzyki, w scenie ciągnącej się w nieskończoność, aż do utraty poczucia upływającego czasu. W końcu, na dnie tej "króliczej nory", Dave trafia do surrealnego apartamentu, którego futurystyczne wnętrze jest umeblowane w stylu klasycystycznym. Tam kubrickowski Odyseusz starzeje się w samotności, by na łożu śmierci raz jeszcze ujrzeć tajemniczy monolit, w obecności którego starzec zamienia się w płód i w tej postaci dryfuje przez przestrzeń kosmiczną i spogląda z daleka na błękitną Ziemię...



Ten  niezwykły film został zrealizowany ze szczególnym rozmachem. Długim, majestatycznym scenom towarzyszy patetyczna muzyka (ze słynnym utworem Richarda Straussa "Tako rzecze Zaratustra" w pierwszej scenie), pomysłowe efekty specjalne nawet obecnie pozwalają wierzyć, że rzecz w istocie dzieje się w przyszłości, w odległej kosmicznej przestrzeni. Jednocześnie dialogi stanowią nikłą część tego dwugodzinnego dzieła, które przemawia przede wszystkim obrazem i dźwiękiem. Film gra na emocjach, intryguje, niepokoi, zdumiewa.
Dzieło Kubricka, mimo iż toczy się statecznie i zawiera niewiele dialogów, naszpikowane jest treścią, poszukuje źródeł i istoty człowieczeństwa, zagłębia się w problem sztucznej inteligencji i możliwego konfliktu między ludźmi a stworzonymi przez nich maszynami, zadaje pytanie o istnienie pozaziemskich cywilizacji.

Czym jest tajemniczy monolit? Oczywiście nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Dla mnie, być może wbrew intencji twórców, symbolizuje on jakąś formę Bożej interwencji. To on daje początek człowiekowi, to jego człowiek potem niestrudzenie poszukuje, to w jego obliczu odkrywa prawdę o sobie i świecie. Taka interpretacja nie jest być może zupełnie odosobniona, skoro film znalazł się na watykańskiej liście 45 filmów, które propagują szczególne wartości religijne, moralne lub artystyczne.

Reasumując - świetne, spektakularne, a zarazem refleksyjne kino. Zasłużona pozycja w setce "filmów koniecznych"...