środa, 10 października 2012

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom IV "Sodoma i Gomora" część II rozdział II

Tym razem przeprowadzka! Kolejna przeszkoda w czytaniu, a już tym więcej - w pisaniu. Tę partię tekstu, o której dziś chcę pisać, przeczytałam już tak dawno, że teraz z niemałym trudem, kartkując ją - odtwarzam w pamięci zawarte w niej obrazy i treści... I dopiero pretekst dyżuru, po którym należy się przecież człowiekowi nagroda, pozwala mi porzucić na chwilę obowiązki i usiąść do jednego z moich ulubionych zajęć. Zatem - tom IV część II rozdział II....



Akcja tej części powieści toczy się w całości w Balbec, gdzie główny bohater spędza po raz kolejny wakacje, tym razem w towarzystwie matki, która jednak większość czasu poświęca wspominaniu i hołdowaniu pamięci babki, podczas gdy młody Marcel spotyka się z Albertyną i jej przyjaciółkami, z panią Cambremer i jej teściową, spędza również interesujące popołudnie środowe na obiedzie u Verdurinów, w bajecznie położonej rezydencji La Raspeliere.

Miłość Marcela i Albertyny pełna jest napięć i niepokojów - raz Albertyna wydaje się kłamać i przedkładać jakieś utajone przyjemności nad spotkania z ukochanym, to znów Marcel decyduje się być dla niej nikczemny, poniża ją przy świadkach, by w końcu wyznać kłamliwie, że kocha jedynie Annę, którym to wyznaniem udaje mu się zresztą wywołać w Albertynie przypływ czułości i dobroci, o jakich nawet nie marzył. I tak miłość u Prousta to nieustanna gra, w której wskutek ciągłego zderzania się często odmiennych pragnień, wyobrażeń i oczekiwań, okresy radości i pokoju przeplatają się z burzliwymi kłótniami, w czym zresztą Proust upatruje najskuteczniejszego sposobu zawiązania między dwojgiem ludzi najtrwalszej więzi. Na uwagę zasługuje scena, w której sponiewierana przez Marcela Albertyna, wysłuchawszy jego wyznania o rzekomym uczuciu do Anny, przyjmuje potem jego przeprosiny i obdarowuje pieszczotami pełnymi czułości, Marcel zaś snuje wówczas refleksję, że w takim właśnie momencie miłości należałoby od niej uciec i do końca życia wspominać tę cudowną, ulotną chwilę, która pozwalałaby uwierzyć złudzeniu, że miłość wzajemna, szczęśliwa - istnieje...

Miłość Marcela do Albertyny zostaje w tym rozdziale zaprawiona goryczą zazdrości - zazdrości o szczególnym, gomeryjskim (jak go nazywa Proust) charakterze. Pewnego bowiem dnia w kasynie, do którego Marcel zaciąga Cottarda, bawiące tam dziewczęta, z braku partnerów, tańczą ze sobą. Cottard, obserwując Annę i Albertynę tańczące razem walca, podsuwa Marcelowi myśl, że przyjaźń tych dziewcząt może mieć nie całkiem niewinny charakter. Przypuszczeniem tym zasiewa w sercu chłopca niepokój, który z czasem będzie narastał i ranił go coraz silniej, przeradzając się w obsesję. Już wkrótce Marcel zaczyna nękać Albertynę bardziej lub mniej otwartymi pytaniami, którym ona przeczy stanowczo i z oburzeniem.

Homoseksualizm pozostaje zresztą bardzo rozbudowanym motywem również tej części powieści. Bezwstydny, otwarty związek siostry Blocha z pewną aktorką, namiętność Nissima Bernarda do młodego lokaja, który pozostaje na jego utrzymaniu, czy w końcu kwitnący niemal na oczach Marcela romans barona de Charlus z młodym Morelem (znanym Marcelowi uprzednio jako syn służącego w domu jego wuja) - wszystkie te homoerotyczne przyjaźnie przyciągają uwagę głównego bohatera i są przez niego skrupulatnie opisywane.

Na ostatnich niemal 150-ciu stronach rozdziału opisuje Proust słynną "środę" u Verdurinów, gdzie spotyka się "klan wiernych", o nieco innym składzie niż w czasach Swanna (opisanych w I tomie), ale o bardzo podobnym charakterze zamkniętej, wzajem się adorującej paczki. Do "klanu", poza, rzecz jasna, małżeństwem Verdurinów, należy m.in. Cottard, obecnie poważany profesor medycyny , jego potulna żona, Brichot - profesor Sorbony, dumny znawca i miłośnik etymologii, Ski - pewny siebie i rozpieszczony artysta rzeźbiarz polskiego pochodzenia, nieszczęsny Saniette, stale wyśmiewany i pogardzany przez pozostałych członków klanu, oraz podstarzała i wyklęta przez "świat" księżna Szerbatow - najwierniejsza z wiernych. Tego dnia, kiedy Marcel ma okazję gościć u Verdurinów, pojawiają się u nich również: Morel (jako obiecujący skrzypek), który przyprowadza ze sobą barona de Charlus (z którego sytuacji "klan" zupełnie nie zdaje sobie sprawy), a także Cambremerowie - oni bowiem są właścicielami La Raspeliere, którą na okres lata wynajmują Verdurinom (stąd jedni drugimi gardzą z wzajemnością).
Wyznam w tym miejscu, że te wszystkie obiady, rauty, spotkania towarzyskie, którym Proust poświęca tak dużo miejsca, pozwalając swoim bohaterom wygłaszać przy stole długie tyrady, opisując drobiazgowo szczegóły toalet, gesty, grymasy, wszystkie możebne intencje kryjące się za nimi - wszystkie te sceny, jakkolwiek barwne i bogate, męczą mnie. Uczestnicy tych spotkań nieustannie grają - mieszczanie grają intelektualistów, arystokraci prostaczków, snobi - obojętnych na uroki świata, a wszyscy odgrywają miłośników sztuki, na której zazwyczaj się nie znają. Ich kategoryczne poglądy są wypadkową panujących akurat mód i przekonań głoszonych przez chwilowe autorytety. Ich wzajemna uprzejmość podszyta jest zazwyczaj drwiną, pogardą, zazdrością.
Zapadła mi w pamięć scena, kiedy w drodze do Verdurinów, jadącym w powozach gościom ukazuje się oszałamiający widok na skalistą zatokę i bezmiar morza leżące u stóp wzniesienia, na którym położone jest La Raspeliere. Marcel, urzeczony tym widokiem, próbuje podzielić się swoimi wrażeniami z siedzącą obok niego księżną Szerbatow, która uprzejmym tonem przyznaje, że widok jest piękny, ale chłopiec natychmiast dostrzega, że zarówno ona, jak i pozostali członkowie klanu, zainteresowani są najwięcej własnym towarzystwem, a otaczająca ich piękna przyroda, stanowi dla nich jedynie korzystną "ramę" dla środowych spotkań. Piszę o tej scenie, ponieważ sama bardzo się w niej odnajduję. Najchętniej bowiem nie wchodziłabym do Verdurinów, ale pozostała na zewnątrz i spoglądała w dół skalistej zatoki, ponad którą Słońce zniżałoby się ku zachodowi...

I na tym dziś, zmęczona doszczętnie, kończę. A jutro zaczynam kolejny rozdział (choć w metrze jadącym z Bielan technicznie jest to o wiele trudniejsze...).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz