piątek, 30 listopada 2012

"Rzymskie wakacje"

Nie wiem, ile miesięcy minęło, od kiedy obejrzałyśmy ten cudny film. Niemniej właśnie teraz nadeszła pora nadrabiania blogowych zaległości, zatem - spróbuję wydobyć z mroków pamięci swoje wrażenia...

Pamiętam, że pierwsze odkrycie, jakiego dokonałam w trakcie oglądania "Rzymskich Wakacji", to że Audrey Hepburn jest w nich równie zachwycająca, jak w "Śniadaniu u Tiffany'ego". Główna bohaterka filmu w jej wykonaniu jest tak czarująca, tak pełna wdzięku, że dla niej samej oglądanie tego obrazu to czysta przyjemność. Rola ta przyniosła Hepburn (zasłużenie!) Oscara i z mało znanej aktorki związanej głównie ze sceną teatralną uczyniła światowej skali sławę.

Hepburn wciela się w rolę księżniczki Anny, która składa szereg dyplomatycznych wizyt w stolicach europejskich. Młodziutka i śliczna księżniczka czuje się nieco osaczona i samotna pośród swych oddanych, ale zarazem obojętnych podwładnych, w życiu, którego każdy dzień jest szczegółowo zaplanowany i wypełniony nudnymi konferencjami, oficjalnymi spotkaniami i ciągnącymi się w nieskończoność przyjęciami. Księżniczka całymi dniami uśmiecha się przepisowo, pozdrawia tłumy dyskretnym skinieniem, kłania się skromnie swoim gościom, odpowiada wyuczonymi frazami na ciągle te same pytania. Tymczasem jej młoda dusza rwie się do życia, marzy o przygodzie. Aż wreszcie pewnego dnia, w trakcie wizyty w Rzymie, wieczorem, oczarowana dźwiękami muzyki dobiegającymi zza okna, księżniczka ucieka z pałacu i rusza "w miasto".

Jak łatwo można się domyślić, "w mieście" spotyka ona mężczyznę (pomińmy zawiłe i zabawne okoliczności tego spotkania), a jest nim nie kto inny, lecz Gregory Peck, w roli dziennikarza-lekkoducha (Joe), który szybciej traci pieniądze przegrywając je w karty niż zarabia. Joe, zorientowawszy się (poniewczasie), że ma do czynienia z księżniczką, przez dłuższy czas chce tę okoliczność wykorzystać niecnie do realizacji swoich zawodowych planów, lecz (co również łatwo przewidzieć) w końcu między tymi dwojgiem zawiązuje się piękne uczucie, które plany Joe'go niweczy...
Nie o fabułę zresztą tu chodzi, ale o swoisty czar tego filmu - wszystko jest w nim piękne i pociągające (z księżniczką Anną na czele), nie sposób oprzeć się sielskiemu nastrojowi, jakim ten obraz emanuje...

A. Hepburn i G. Peck w przezabawnej i, co ciekawe, prawdziwie spontanicznej scenie przy Wyroczni

Osobiście spodobało mi się jednak szczególnie zakończenie filmu, które teraz zdradzę. Otóż - ostatecznie, mimo tak pięknego i świeżego zakochania, księżniczka Anna decyduje się jednak powrócić do pałacu, do swoich obowiązków, do swoich poddanych, którym pozostaje wierna. W ostatniej scenie Joe widzi się jeszcze z Anną na oficjalnej konferencji, którą opuszcza jako ostatni, kiedy nikogo nie ma już na sali. Kamera śledzi go powoli zmierzającego ku wyjściu, podczas gdy w tle widać podium, które parę chwil wcześniej opuściła Anna. I nie wiem, czy uczucie takie jest udziałem każdego widza, ale ja, patrząc na tę scenę, oczekiwałam w napięciu, aż Anna pojawi się tam znów, chociażby po to, żeby raz jeszcze czule pożegnać się z ukochanym. Tak się jednak nie dzieje. Ten film należy do innej epoki. I to właśnie szczególnie mi się spodobało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz