czwartek, 1 grudnia 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 2.

Kiedy zapisywałam kiedyś treść swoich snów, zaobserwowałam, że z każdym kolejnym snem byłam w stanie napisać coraz więcej (do tego stopnia, że w końcu zabrakło mi czasu i musiałam zaprzestać tego bardzo ciekawego zajęcia). Dzięki zapisywaniu treści snów zapamiętywałam coraz więcej ze snów kolejnych.

Podobnie wygląda sytuacja z naszym blogiem. Czym więcej piszę po przeczytaniu fragmentu książki, tym jeszcze więcej mam do napisania następnym razem! Zupełnie inaczej się czyta - pisząc. Mam nadzieję, że nasz blog nie podzieli w związku z tym losu mojego "dziennika snów"...

Tymczasem w drugim rozdziale "Rzeźni..." zaczyna się właściwa powieść z głównym bohaterem, Billym Pilgrimem (Pielgrzymem), który w czasie wojny, mając lat 22, po raz pierwszy wypadł z czasu, a po wojnie, w wieku lat 45, został porwany przez latający talerz na Tralfamadorię, gdzie nauczył się bardzo wiele, o czym uznał za stosowne poinformować ludzkość po tym, jak przeżył katastrofę lotniczą. Zatem - w istocie powieść zaczyna przypominać telegraficzno-schizofreniczne opowieści z planety Tralfamadorii, tak jak to deklarował autor na stronie tytułwej.
O Billym mówi się Billy z przyczyn zawowodywch, "bo to pozostaje w pamięci" oraz dlatego, "że nikt z dorosłych nie nazywa się Billy" i "ludzie będą o nim myśleli jak o kimś bliskim". Zabieg ten działa zgodnie z zamierzonym planem - od pierwszych stron poczułam sympatię (nieco zaprawioną współczuciem) w stosunku do Billy'ego.

Pierwsze, co zwróciło moją uwagę w trakcie lektury drugiego rozdziału, to że bliscy Billy'ego umierają w dość kuriozalnych okolicznościach i zawsze wtedy, gdy on jest daleko, podczas gdy Billy, mniej więcej w tym samym czasie, wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa, przeżywa sytuacje śmiertenie groźne. (W tym momencie powinnam napisać chyba: "Zdarza się".. brr..). Los jest przewrotny, nie kieruje się logiką czy sprawiedliwością. Czy jednak wszystko, co nas spotyka, jest tylko głupią igraszką losu?

Billy opowiada światu o Tralfamadorczykach, bo wierzy, że w ten sposób "przyniesie ulgę i pocieszenie wielu ludziom". Czego więc uczą nas Tralfamadorczycy w drugim rozdziale? Uczą nas, że "śmierć  jest tylko złudzeniem". Wynika to z faktu, że Tralfamadorczycy widzą w czterech wymiarach, widzą więc człowieka od narodzin do śmierci jednocześnie, widzą go we wszystkich momentach jego życia, które współistnieją od zawsze, na zawsze. Zabawne - ja dotychczas w ten sposób wyobrażałam sobie percepcję Boga. Wyobrażałam sobie, że stoi On na brzegu rzeki i obejmuje ją całą spojrzeniem, podczas gdy my płyniemy niesieni wartkim nurtem... Czytając ten fragment tekstu doznałam małego zawrotu głowy. Zaczęłam się zastanawiać, co to właściwie oznacza, że wszystkie chwile cały czas istnieją - czy więc przez cały czas koegzystują ze sobą wszyscy ludzie, którzy byli, którzy są i których jeszcze nie ma? To ilu ich jest? Jak strasznie dużo? Czy może nieskończenie dużo? I gdzie się mieszczą? I tu zaczęłam rozmyślać o Wszechświecie - o tym, jak jest duży i po co, i czy ma granice i co jest poza nimi itp. itd. i pomyślałam sobie, że musimy kiedyś przeczytać też książkę o fizyce. Tymczasem Tralfamadorczyk, gdyby usłyszał moje wątpliwości, to by pewnie pokiwał z politowaniem swoją łapką z oczkiem, i powiedziałby: "To wszystko przez to, że wy, ludzie, widzicie tylko w trzech wymiarach".

Po pierwszej lekcji tralfamadorskiego spojrzenia na świat, poznajemy bliżej okoliczności, w jakich Billy dostał się do niemieckiej niewoli w czasie wojny (a wcześniej - wypadł z czasu). W tej części rozdziału ogromnie mnie ujął sposób, w jaki autor scharakteryzował Rolanda Weary'ego, osiemnastoletniego artylerzystę, który w czasie wojny "dobiegał kresu swego nieszczęśliwego dzieciństwa". "Widział tylko tyle z otaczającego świata, na ile pozwalała wąska szparka pomiędzy skrajem hełmu i szalikiem z domu, zakrywającm jego dziecinną twarz wraz z nosem." W jednym, niedługim zdaniu otrzymujemy obraz barwny, zabawny i bardzo treściwy. I jeszcze to: "Billy nigdy nie widział jego twarzy. Kiedyś próbował ją sobie wyobrazić i wyszła mu kijanka w kulistym akwarium." Rewelacja! Na uwagę jednak zasługuje fakt, że Weary, "Kubuś Puchatek wyruszający na wojnę", głupawy, dziecinny, postrzegający świat przez pryzmat swojej wybujałej wyobraźni, pochodził z domu, gdzie kultywowano na swój sposób przemoc (kolekcjonując broń i narzędzia tortur), i sam tej przemocy z upodobaniem używał. Przywodzi mi on na myśl dzieci naszych czasów, zafascynowane przemocą, której mogą się oddawać bez ograniczeń grając w różne, "ociekające krwią" gry komputerowe. W ich głowach muszą zachodzić procesy bardzo podobne do tych, które miały miejsce w głowie naszego "Puchatka".

Billy ma w sobie intrygującą... "bezwładność". Gdy trafia do dzieciństwa i tonie w basenie, nie życzy sobie wcale, by go uratowano. Na wojnie - chce zrezygnować, chce powiedzieć: "Idźcie, chłopcy, dalej beze mnie." Jego wahnięcia w czasie są zupełnie fascynujące. Scena, w której jego matka pyta przez łzy: "Dlaczego ja się tak zestarzałam?", przypomniała mi po raz kolejny, jak nieubłagany jest czas. To bolesne!
Bardzo też spodobała mi się scena, w której Billy znalazł się w roku 1957, kiedy miał wygłosić przemówienie przed liczną publicznością i do ostatniej chwili obawiał się, że nie ma nic do powiedzenia oraz że jego głos "ma siłę gwizdka wyciętego z wierzbowej gałązki". Kiedy zaś zaczął mówić, mówił, ku swojemu zaskoczeniu, głosem tubalnym i donośnym, dowcipnie i ciekawie - był bowiem innym człowiekiem, Billym starszym o 13 lat... Wrócimy jeszcze do tego tematu przy okazji "Poszukiwania straconego czasu", gdzie Proust zwraca uwagę na to, że przez całe życie umieramy po trochu - na różnych bowiem etapach życia jesteśmy zupełnie odmiennymi osobami. Tej osoby, którą byłam dziesięć lat temu, już nie ma, a za dziesięć lat nie będzie już tej osoby, którą jestem teraz...

Suma sumarum (jak mawiała, z tego co pamiętam, nasza Babcia) powieść zdecydowanie mi się podoba, czytam zachłannie i bardzo jestem ciekawa ciągu dalszego...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz