czwartek, 10 stycznia 2013

"W poszukiwaniu straconego czasu" tom VI "Utracona" rozdział I

VI tom powieści Prousta przeszedł od czasu pierwszej publikacji kilka istotnych przeobrażeń, z których najistotniejsze miało miejsce w 1987 roku, kiedy to przeredagowano go zgodnie z maszynopisem odkrytym przez zięcia siostrzenicy Prousta po jej śmierci. Jak podaje "wiki", w wersji tej Proust dodał pewien "kluczowy szczegół", a także usunął sporą partię tekstu. We wspomnianym 1987 ukazał się więc VI tom pod nowym tytułem "La Fugitive" (poprzedni tytuł: "Albertine disparue", w przekładzie polskim "Nie ma Albertyny"). Natomiast w 2001 pojawiło się nowe polskie tłumaczenie VI tomu autorstwa Magdaleny Tulli. Uwzględnia ono obydwie wersje tej części powieści i nosi tytuł "Utracona". I ten właśnie przekład czytam teraz...

Nie ma Albertyny. Marcel nie może się z tym pogodzić, jedynym ukojeniem są dla niego próby sprowadzenia jej do siebie z powrotem. Najpierw więc ucieka się do typowej dla siebie intrygi - wysyła Roberta de Saint-Loup do pani Bontemps, aby przy pomocy wysokiej łapówki zmusił ją, by wpłynęła na siostrzenicę. Następnie, jako że Albertyna natychmiast rozszyfrowuje jego intencje, dochodzi do gwałtownej wymiany listów między kochankami, w których to listach M. początkowo, jak zwykle, kłamie obficie, deklarując, że między nimi już szczęśliwie skończone, zatem teraz weźmie do siebie Annę. Kiedy jednak widzi, że jego taktyka zdaje się nie przybliżać go ani odrobinę do upragnionego celu, w kolejnym liście otwarcie błaga ukochaną, by do niego wróciła. "Odpowiedź" jest jedyną, jakiej naprawdę nie można się było spodziewać. Marcel otrzymuje telegram z informacją, że Albertyna nie żyje! Zginęła w tragicznym wypadku.
Co więcej, w chwilę później narrator otrzymuje jeszcze ostatnie listy od Albertyny - w drugim z nich zapowiada ona, że oczywiście natychmiast do niego wróci...

Nie będę próbowała opisać tego, co z takim kunsztem Proust opisuje na kolejnych dziesiątkach stron tej części powieści - tego, czym jest śmierć osoby bliskiej. Miłość Marcela wskutek tej śmierci zamiast ucichnąć - narasta, rozniecana beznadziejną tęsknotą i ciągle żywą zazdrością. Zazdrość popycha nawet Marcela do ponawiania dochodzenia w sprawie prowadzenia się Albertyny - w tym celu wysyła Aimego do Balbec, a następnie do Nicei, by tam poszukiwał dowodów na homoerotyczne miłostki kochanki (o zgrozo!). Albertyna jest też ciągle obecna w jego wspomnieniach, w jego myślach. Patrzy na świat uwzględniając jej perspektywę, poszukuje środowisk, w których ona by się najpewniej obracała, zaczyna nawet gustować w brunetkach, podejrzewając, że i ona preferowała taki typ dziewczęcej urody.

W wielu miejscach tego rozdziału (zarówno przed, jak i po śmierci Albertyny) pojawia się też myśl, na którą chciałam zwrócić szczególną uwagę, a mianowicie, jak dalece człowiek nie zna siebie samego. "Umysł, nawet najbardziej przenikliwy, nie może zobaczyć substancji, która go wypełnia" - pisze Proust - "Myliłem się, gdy wierzyłem, że potrafię czytać we własnym sercu". W tym miejscu nie sposób nie zacytować "Więc można kochać i nie wiedzieć o tym"... Myśl ta jednak jest jeszcze głębsza. Nie tylko bowiem chodzi o to, że człowiek pozostaje nieświadomy swojej miłości dopóki jej nie straci, lecz także o to, że naprawdę nie zna siebie. Myśląc o sobie, ulega złudzeniu, które sam na swój temat tworzy. A tymczasem w środku kłębią się w nim dzikie emocje, nieuświadomione pragnienia, uprzedzenia, motywacje itd. Po przeczytaniu 180 stron tekstu poświęconych zasadniczo "jednej utracie" uświadamiam sobie, jak złożoną i niezbadaną w gruncie rzeczy strukturą jest ludzka psychika. Proust zmusza czytelnika (mnie przynajmniej) do zatrzymania się nad swoim własnym doświadczaniem życia - czy potrafię odpowiedzieć na pytania, dlaczego czasami przepełnia mnie uczucie szczęśliwości, albo dlaczego płaczę, czego naprawdę się boję, czym się kieruję w życiu? (a podobno Proust nie znał Freuda w ogóle...)
Ten wątek najbardziej spodobał mi się w I rozdziale VI tomu. Poza tym zaś nie ukrywam, że jakkolwiek urzeczona Proustem, marzę o tym, by (po roku!!!) skończyć już tę lekturę...

P.S. Marcel porównuje w pewnym momencie swój los do losu Swanna wskazując na pewne lustrzane podobieństwa, ale także na "symetryczne" różnice. Sugeruje, że najistotniejsza różnica., różnica "w powołaniu" dopiero się ujawni...

P.S. P.S. W rozdziale tym Marcel odkrywa również niegodziwą naturę swojego przyjaciela, Roberta Saint-Loup, podsłuchawszy przypadkowo rozmowę, w której ten udziela służącemu nikczemnych wskazówek, jak pozbyć się niewygodnego konkurenta z pałacu księżnej Oriany. Natychmiast przypominają mi się radykalne zmiany charakteru, jakim ulegali inni bohaterowie powieści, szczególnie w tomie II. Dlaczego jednak Robert? Ostatni chyba człowiek (nie licząc matki), który był nie tylko bliski Marcelowi, ale który wydawał się dobrym i uczciwym... Do smutnego tego wątku zapewne jeszcze Proust powróci...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz