wtorek, 14 stycznia 2014

"Jutro przypłynie królowa"


Mała zmiana zasad - pozwalam sobie opuścić kanon na chwilę i rozejrzeć się dookoła - o czym pisze się teraz? Zupełnie przypadkiem trafiłam na listę najlepszych książek 2013 roku, ogłoszoną w ramach programu "Z najwyższej półki" w radiowej "trójce". Kolejnych pozycji z listy szukałam w lokalnej bibliotece i dokonałam zaskakującego odkrycia, że nie tylko książki te są wypożyczone, ale też aby je wypożyczyć, trzeba się wpisać na długą listę oczekujących! To miłe :) Jedną udało mi się jednak dostać od ręki...

"Jutro przypłynie królowa" to wstrząsający reportaż napisany przez polskiego dziennikarza, Macieja Wasielewskiego. Opowiada on o Pitcairn - maleńkiej, samotnej wysepce, położonej na środku Pacyfiku, zaludnionej przed ponad 200 laty przez grupę ośmiu brytyjskich buntowników (z Bounty) oraz kilkanaścioro tahitańskich niewolników. Przodkowie ci dali początek małej, izolowanej społeczności, idealnej komuny, gdzie wszyscy są powiązani nie tylko więzami krwi, ale też zobowiązań, i każdy o każdym wszystko wie.

Mogłoby się więc wydawać, że jest to typowa proza podróżnicza, za przedmiot mająca - ot! - ciekawostkę etnologiczną. Niestety jednak lektura ta niesie w sobie dużo większy ciężar. Wraz z dziennikarzem, który dostał się na wyspę podstępem, podając się za kogoś innego, czytelnik odkrywa mroczne tajemnice jej mieszkańców. Wasielewski pisze w taki sposób, że od samego początku lektura budzi niepokój, zło czai się gdzieś między słowami, ale nie wszystko od razu jest jasne - zagadkę wyspy autor wyjaśnia stopniowo, tak jak sam stopniowo ją odkrywał.

Największym atutem tego reportażu jest jego uniwersalny charakter. Jest to kolejna, boleśnie autentyczna historia o tym, jak w pewnych szczególnych, "sprzyjających" warunkach, w ludziach budzą się demony. Człowiek uwolniony od brzemienia norm i praw, stanowiący prawo sam dla siebie - szybko zatraca swoje człowieczeństwo. W dodatku dzieje się to w czasach "zupełnie" nowożytnych! Trwoga...

"Jutro przypłynie królowa" kojarzy się naturalnie z powieściami takimi jak "Jądro ciemności" czy "Władca much". Sam autor opowiada w wywiadzie dla GW, że kiedy trafił na Pitcairn, czuł się tak, jakby znalazł się w "Dogville" Triera (!). Można więc powiedzieć, że nie jedno już dzieło na ten temat powstało.
Nie zmienia to jednak faktu, że reportaż ten ma szczególną moc (przede wszystkim, wydaje mi się, za sprawą swojej autentyczności) i pozostawia po sobie niepokój.

Gdzie się podziali święci na Pitcairn? Gdzie altruiści? Dlaczego jedyna panująca tam religia - Adwentystów Dnia Siódmego - umarła? Dotkliwe pytania...

Swoją drogą jednak trudno nie odczuwać pewnego rodzaju dumy, że w Polsce powstają takie książki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz