wtorek, 20 grudnia 2011

Epizod I "Mroczne Widmo"

"Mroczne Widmo" otwiera tzw. nową trylogię "Gwiezdnych Wojen", koncentrującą się na historii Anakina Skywalkera. Po dwudziestu latach od premiery "Nowej Nadziei" Lucas odsłania tajemnicę wydarzeń poprzedzających przygody Luke'a, Lei i Hana o ok. 30 lat...

Wskutek wysokiego opodatkowania szlaków handlowych Federacja Handlowa (zasadniczo pazerna i zła ;) ) dokonuje blokady planety Naboo. Dwóch rycerzy Jedi - Qui Gon Jinn (Liam Neeson) oraz jego uczeń Obi Wan Kenobi (Ewan McGregor) zostaje wysłanych do przywódców Federacji, aby wynegocjować z nimi warunki wycofania blokady. Jednak z rozkazu Dartha Sidiousa (późniejszego Imperatora), który, jak się okazuje, kontroluje działania Federacji, Jedi mają zostać usunięci, a blokada planety zamienia się w otwartą inwazję. Oczywiście rycerze Jedi uciekają ze statku Federacji, a także udaje im się uwolnić królową Naboo - Amidalę (Natalie Portman) i opuścić oblężoną planetę. W drodze na posiedzenie Senatu, gdzie królowa chce prosić o pomoc dla Naboo, zatrzymać się jednak muszą na niepozornej, prowincjonalnej planecie Tatooine, aby kupić części wymienne do ich uszkodzonego statku. Tam spotykają małego niewolnika, słodkiego chłopczyka, który nie tylko konstruuje roboty i ścigacze własnego projektu oraz jest wyśmienitym pilotem, lecz także - skupia w sobie Moc z niezwykłą siłą, większą niż jakikolwiek Jedi... To właśnie ten brzdąc, dziewięcioletni Anakin Skywalker, wygrywając wyścigi ścigaczy, zarabia na naprawę statku królowej. Qui Gon Jinn widzi w nim tego, który wedle przepowiedni ma przywrócić równowagę w Galaktyce, dlatego wykupuje go od jego właściciela (a dokładniej - wygrywa w zakładzie) oraz dokłada wszelkich starań, aby otrzymać zezwolenie na wyszkolenie go. Tymczasem Senat odmawia pomocy królowej (pomimo iż na kanclerza zostaje wybrany Palpatine, dotychczas senator Naboo, bohater od początku podejrzany) - Amidala więc decyduje się na szalony krok - z garstką swoich żołnierzy wraca na Naboo, aby wyzwolić planetę. O pomoc zwraca się do plemienia podwodnych stworów, zamieszkujących wnętrze planety Naboo i razem ruszają do walki z armią robotów Federacji. Walka ta byłaby przegrana, gdyby nie... młody Skywalker, który czystym przypadkiem (czy też zrządzeniem Mocy) dolatuje do stacji kontrolującej roboty i wysadza ją w powietrze. W międzyczasie Qui Gon wraz z Obi Wanem odbywają imponującą walkę z uczniem Siodiousa, Darthem Maulem. Z walki tej cało wychodzi jedynie Obi Wan Kenobi. Obi Wan dostaje ostatecznie, mimo poważnych zastrzeżeń wśród mistrzów zakonu, zgodę od Rady Jedi na wyszkolenie młodego Anakina

Tak w skrócie wygląda fabuła - nieco nazbyt naiwna, niestety. Anakin jest pod każdym względem perfekcyjny, nie widać w nim najmniejszego odcienia zła. Być może kryje się w tym myśl, że każdy człowiek okrutny i nikczemny był kiedyś łagodnym i niewinnym dzieckiem, mnie jednak taki bohater nie przekonuje. Dokonana przez niego przypadkowa detonacja kluczowej stacji kontrolującej armię przeciwnika jest wyczynem wątpliwym i irytującym. Podobnie pozostali bohaterowie - doskonali i nużący - nie mogą się równać z nonszalanckim Hanem czy drwiącą ze wszystkiego Leią. Zwraca uwagę, że przy realizacji "starej" trylogii Lucas dobierał obsadę spośród aktorów mało znanych (z wyjątkiem Forda oczywiście), podczas gdy w trylogii "nowej" występuje już plejada gwiazd (aż trudno nie odnieść wrażenia, że tak jak w Polsce każdy chciał zagrać w "Ogniem i mieczem", tak w Stanach - w "Gwiezdnych Wojnach"). Moim jednak zdaniem gwiazdy te nie miały czym zabłysnąć, ich bohaterowie są pozbawieni wyrazu i raczej nudni, za co winę ponosi prawdopodobnie scenariusz...

Jest "Mroczne Widmo" filmem oczywiście atrakcyjnym wizualnie - zarówno imponujące efekty specjalne, zdumiewające scenografie, jak i przepiękne kostiumy - wszystko to ogląda się z przyjemnością. Przyjemność ta póki co rekompensuje braki scenariusza, chociaż muszę przyznać, że oglądanie Gwiezdnych Wojen powoli zaczyna mnie nużyć...

piękna Amidala, dla której warto oglądać ten film

czwartek, 15 grudnia 2011

Epizod VI "Powrót Jedi"

Jak już pisałam, Dobro ze Złem zwyciężyć musi! Zwycięża w dodatku w pięknym stylu - zwycięża Miłością. I pozwolę sobie wyrazić w tym miejscu nadzieję, że dzieje się tak nie tylko w bajkach pokroju "Gwiezdnych Wojen", ale też w życiu. Oby Miłość miała w istocie moc przezwyciężania wszelkiego zła...

VI epizod "Gwiezdnych Wojen" opowiada o ostatecznym starciu Rebeliantów z armią Imperium. Z tego tytułu sceny bitewne (a także - o zgrozo! - pościgi) zajmują niestety sporą część filmu (czemu nadal trudno się dziwić). Na tle konfliktu między siłami Dobra i Zła rozgrywa się, znacznie ciekawszy, dramat konfrontacji syna z ojcem. Luke zdaje sobie sprawę, że spotkanie z Vaderem jest jego przeznaczeniem, przychodzi więc do niego dobrowolnie. Vader przyprowadza Luke'a przed oblicze Imperatora, który spodziewa się pozyskać w chłopcu nowego ucznia. Imperator powoli i umiejętnie próbuje wywołać w Luke'u strach i gniew - uczucia, które wiodą na ciemną stronę Mocy. Walka z pokusą gniewu wydaje mi się interesującą koncepcją. Gniew to jedno z najnaturalniejszych (można powiedzieć - zupełnie uzasadnionych) uczuć, niemniej zarazem - jest to uczucie destrukcyjne, wiodące ku złu. Luke dzielnie opiera się tej pokusie, wygrywa jednak z Imperatorem nie poprzez kontrolę nad emocjami! Ostatecznie przecież ulega złości, chwyta za miecz i walczy z Vaderem. Luke wygrywa z Imperatorem Miłością, która nie pozwala mu zabić ojca. Mocy tego uczucia Imperator nie potrafił przewidzieć...

Na początku filmu Luke wraz z przyjaciółmi uwalniają Hana z rąk Jabby, potem zaś młody Skywalker udaje się raz jeszcze do Dagobah, aby dowiedzieć się od umierającego Yody o swoim przeznaczeniu, a także o tym, że Leia jest jego siostrą (oraz że Moc jest w niej równie silna, jak w nim). Pozostała część filmu poświęcona jest już wspomnianej otwartej walce Rebeliantów z Imperium. Dodam tylko, że walka ta od początku wydaje się przegrana - Imperator ma znaczną przewagę sił oraz zna dokładnie całą taktykę Rebeliantów, tym ostatnim jednak udaje się nawiązać współpracę z plemieniem słodkich, włochatych stworków zamieszkujących księżyc Endor. Owocem tej współpracy jest przejęcie kontroli nad kluczowym elementem systemu obronnego Imperium i tryumf Rebeliantów.

Ostatnie sceny, kiedy rozradowane leśne stworki wraz z Rebeliantami podskakują wesoło przy muzyce i pod kolorowym deszczem sztucznych ogni, mają w sobie coś cudnie naiwnego (i... "muminkowego"). Jak już napisałam kilkakrotnie, Dobro po raz kolejny zwyciężyło - hip hip hura!

Teraz zaś cofniemy się o kilkadziesiąt lat, by dowiedzieć się, jak Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę Mocy...

poniedziałek, 12 grudnia 2011

"4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni"

"4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" to film opowiadający o jednym, ponurym dniu z życia dwóch młodych kobiet, studentek Politechniki, współlokatorek z akademika. Gabita ma tego dnia usunąć ciążę, Otilia jej w tym pomaga. Jest rok 1987, schyłek komunizmu w Rumunii, za aborcję grozi do 10 lat więzienia.

Gabita jest nieporadna i przerażona, Otilia sprytna i opanowana, obydwie jednak są równie samotne, zdane tylko na siebie w ponurym świecie wszechobecnej biedy, kwitnącej korupcji, niepewnego jutra i relatywizacji wartości. Aborcja jest w tym świecie praktyką powszechną, stąd prawdopodobnie wynika względny spokój, z jakim na początku bohaterki filmu przygotowują się do niej. Z upływem czasu jednak na ich drodze stają kolejne przeszkody, których kulminacją jest okrutna cena, jaką przychodzi im zapłacić za zabieg. Otilia pozostaje z Gabitą do końca, uświadamiając sobie jednocześnie, że gdyby znalazła się w podobnej sytuacji, nie mogłaby liczyć na nikogo innego.
Film nie ocenia ani nie usprawiedliwia, opowiada tę smutną historię w sposób subtelny i taktowny. Zwieńczony niezwykłą, wstrząsającą sceną, w której Otilia rzuca krótkie, pełne wyrazu spojrzenie prosto w ekran, pozostawia po sobie niepokój...

Na stronie internetowej poświęconej filmowi można przeczytać, że w Rumunii pod koniec komunizmu z powodu nielegalnej aborcji zmarło ponad 500 000 kobiet oraz że w tamtych okolicznościach aborcja była kojarzona z buntem przeciwko władzy, nie zaś - z moralnością. Nawet obecnie wykonuje się w tym kraju ok. 300 000 zabiegów usunięcia ciąży rocznie (w czasach komunizmu zaś ok. 1 mln/rok). Statystyki...

W filmie ogromnie podobały mi się sceny z recepcji hotelowych, nagrywane z perspektywy krańca pulpitu dzielącego recepcjonistkę od petenta. Dzięki takiemu ujęciu pulpit nabierał wielkich rozmiarów, unaoczniał przepaść dzielącą dwie strony rozgrywającego się ponad nim, nieuniknionego konfliktu.
Bardzo też ujęła mnie Anamaria Marinca, odtwórczyni roli Otilii. Na jej twarzy pięknie malowały się falujące emocje w długich, milczących ujęciach.

Reasumując - kino smutne, dotykające bolesnej prawdy, przejmujące. Warto.

niedziela, 11 grudnia 2011

Epizod V "Imperium kontratakuje"

Kolejny odcinek "Gwiezdnych Wojen" w niczym nie ustępuje poprzedniemu - bajkowa akcja toczy się wartko, pojawiają się nowe, ciekawe wątki, przygoda trwa. Co prawda większą część pierwszej połowy filmu zajmuje bitwa między siłami Imperium a ewakuującymi się z kolejnej tajnej bazy Rebeliantami, trudno jednak spodziewać się, aby "Gwiezdne WOJNY" mogły się obyć całkiem bez bitew.
Poza tym akcja koncentruje się na losach trojga znanych z poprzedniego odcinka bohaterów - Luke'a, Lei i Hana (a także ich sympatycznych przyjaciół). Hanowi w końcu udaje się podbić serce Lei (co nie zaskakuje, wszak nie był on temu sercu obojętny już w poprzednim odcinku), pojawia się więc w filmie wątek miłosny, pełen jednak wzajemnych złośliwości i, w związku z tym, pozbawiony niepotrzebnego patosu.
Luke natomiast wyrusza na planetę Dagobah, gdzie spotyka wielkiego mistrza Jedi - Yodę i rozpoczyna szkolenie. Spotkanie z Yodą, niepozornym, nieporadnym staruszkiem przypominającym pozbawionego futerka Gremlina, jest jednym z najbardziej rozbrajających momentów filmu. Malutki i zabawny Yoda kryje w sobie ogromną mądrość i moc (czego oczywiście Luke przez dłuższy czas nie dostrzega). Yoda jest bohaterem ponadczasowym, stanowi kolejną ikonę sagi. Osobiście przepadam za jego specyficzną składnią. "Wielki gniew wyczuwam w nim. Nauczyć się wiele musi on." :)
Luke uczy się szybko, jednak w takcie szkolenia zaczynają go nękać obrazy z przyszłości. Widzi w nich Hana i Leię torturowanych przez Vadera. Przerywa więc nauki (ku wielkiemu rozczarowaniu Yody i Obi-Wana, którego duch jest również obecny na Dagobah) i wyrusza przyjaciołom na pomoc.
Wszyscy spotykają się w malowniczym Mieście w Chmurach. Han i Leia szukali w nim schronienia u starego przyjaciela Hana - Lando, który niestety został wcześniej przekupiony przez Vadera i wydał ich w jego ręce. Han zostaje zamrożony i przekazany w ręce poszukującego go łowcy głów. Wówczas skruszony Lando pomaga Lei i jej przyjaciołom w ucieczce, podczas gdy przybyły na miejsce Luke odbywa swoją pierwszą walkę z Lordem Vaderem. W jej trakcie dowiaduje się, ku swojej rozpaczy, że Vader jest jego ojcem. Vader usilnie próbuje pozyskać go dla ciemnej strony Mocy, planuje bowiem wraz z synem zniszczyć Imperatora i zawładnąć całą Galaktyką. Luke nie poddaje się jednak i udaje mu się uciec, w czym ostatecznie pomaga mu Leia.


Film pozostawia więc szereg pytań bez odpowiedzi. Przede wszystkim są to pytania o przeszłość - co się stało, że Vader przeszedł na ciemną stronę Mocy i jakim cudem Luke pozostał po stronie jasnej? Mnie jednak bardziej intryguje, kogo Yoda miał na myśli mówiąc, że Luke nie jest ostatnią nadzieją Galaktyki, że jest jeszcze ktoś... Kto? Leia? Hmmm...

piątek, 9 grudnia 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 5.

Ha! W rozdziale piątym dowiadujemy się, że "Rzeźnia..." została napisana stylem tralfamadorskim! Tekst niedługi, ujęty w zwięzłe akapity pooddzielane gwiazdkami, bez sensacyjnej fabuły, bez przyczyn i skutków - Tralfamadorczycy obejmują go jednym spojrzeniem i wówczas wszystkie te akapity przeczytane jednocześnie składają się na "obraz piękny, zaskakujący i głęboki"! Można to potraktować, jak swojego rodzaju podpowiedź - w jaki sposób czytać tę powieść. Dla kogoś jednak, kto nie widzi w czwartym wymiarze, nie jest to takie łatwe...

Poza tym rozdział piąty jest długi i stanowi prawdziwe wyzwanie. Pojawiają się w nim nowe wątki, Billy przenosi się do smutnych, naznaczonych lękiem wspomnień dzieciństwa, a także do czasów, gdy przebywał na oddziale dla nerwowo chorych w szpitalu dla weteranów wojennych. Tam odwiedzają go:
1) matka - Billy chowa się przed nią pod kołdrą, podczas gdy ona prowadzi uprzejme i banalne rozmowy z jego sąsiadem, Eliotem Rosewaterem. Billy chowa się przed matką ze wstydu, a wstydzi się tego, że to życie, które ona mu dała i przy którym go podtrzymywała, wcale mu się nie podoba. Nie podoba mu się ono od samego początku, od dzieciństwa budzi w nim trwogę. A może jest tak, że wojna kładzie się cieniem na całe życie człowieka (jakby - w czwartym wymiarze)?
2) narzeczona: otyła, ale bogata Valencia - Billy nie kocha jej, nie chce się z nią żenić, związek z nią należy do "objawów jego choroby" - dlaczego? Czy choroba ta nie polega na utracie poczucia sensu życia? Billy wydaje się biernie poddawać biegowi wydarzeń (nie ma przecież wpływu na teraźniejszość ani na przyszłość), poddaje się też Valencii.
3) nie odwiedza go, ale mu towarzyszy i go inspiruje jego sąsiad z sali, wspomniany Eliot Rosewater, człowiek, "po którego opustoszałym wnętrzu błąkały się echa miłości". Rosewater pozostaje wiernym wielbicielem prozy fantastycznoanukowej autorstwa Kilgore'a Trouta. Kilgore Trout jest postacią wymyśloną przez Vonneguta, pojawiającą się w różnych jego powieściach, stanowiącą prawdopodobnie "alter ego" autora. Jego powieści pomagają zarówno Billy'emu, jak i Rosewaterowi, odnaleźć się w świecie, który wojna odarła z sensu. Dlaczego fantastyka naukowa? Czyżby dlatego, że pozwala ona ten świat "opuścić", spojrzeć na niego całkiem z zewnątrz?
W tej części rozdziału opisana jest jedna z powieści Trouta, pt.: "Ewangelia z kosmosu", w której autor poszukuje przyczyn okrucieństwa wśród chrześcijan. Wysuwa on hipotezę, że Ewangelie Nowego Testamentu są skonstruowane w ten sposób, iż dopuszczają przemoc wobec ludzi, o ile nie mają oni "zbyt mocnych pleców" (tak, jak je miał Jezus). Proponuje on nową ewangelię, w której Jezus od samego początku jest "nikim" i dopiero po ukrzyżowaniu Bóg ujawnia się pośród błyskawic i mówi ludziom, że adoptuje tego człowieka i czyni go Synem Bożym oraz że od tej pory będzie karał surowo każdego, kto podniesie rękę na słabszego od siebie. Trudno mi było "przełknąć" tę historię, tak dalece mija się ona z istotą Ewangelii. Niemniej zawiera się w niej pewna myśl istotna - człowiek ma tak silną skłonność do okrucieństwa, że jedynie groźba surowej kary jest go w stanie powstrzymać. Czy to jednak prawda?

W sposób przerywany, ale chronologicznie uporządkowany, opowiada narrator ciąg dalszy doświadczeń wojennych Billy'ego. Billy wraz z innymi jeńcami trafia do brytyjskiej części obozu, gdzie grupa pogodnych, zdrowych na ciele i duszy angielskich oficerów pozostaje uwięzionych od początku wojny. Przyjmują oni Amerykanów z radością, przygotowują ciepły poczęstunek, zabawiają. Dopiero z upływem czasu odkrywają w nich zbieraninę wyniszczonych, otępiałych chłopców, którzy ów ciepły poczęstunek przypłacają gwałtownym (i masowym) rozstrojem jelit. Billy szybko trafia do skrzydła szpitalnego, gdzie ma okazję usłyszeć niemieckiego majora, który odczytuje na głos ustępy monografii Howarda W. Campbella jr na temat zachowania amerykańskich jeńców w niemieckich obozach. Campbell utrzymuje, że Stany Zjednoczone są krajem, w którym gardzi się ubóstwem, a ponieważ większa część społeczeństwa jest uboga, większość obywateli czuje więc pogardę wobec siebie samych. Dotyczy to oczywiście również amerykańskich żołnierzy, szczególnie szeregowców, którzy stanowią "masę biedaków pozbawionych poczucia własnej godności. (...) Każdy będzie jak ponure dziecko, które marzy skrycie o śmierci." Niezależnie od tego, jak teoria ta miała się do rzeczywistości (w czasach Vonneguta) trudno nie mieć wrażenia, że charakterystyka ta w pełni opisuje Billy'ego... Informacyjnie: Howard W. Campbell jr jest postacią fikcyjną, narratorem w innej, wcześniejszej powieści Vonneguta, pt.: "Matka Noc", podczas gdy Howard Campbell ("senior") to postać autentyczna, republikański polityk, który zmarł w roku 1971.

W końcu - w rozdziale piątym sporo miejsca poświęcono Tralfamadorczykom. Billy jest przez nich więziony w mieszkaniu urządzonym w stylu ziemskim, o przezroczystych ścianach, przez które zachwyceni Tralfamadorczycy obserwują jego codzienne czynności. Na pytanie, czy jest mu dobrze w takich warunkach, odpowiada "Mniej więcej tak samo, jak na Ziemi". Pozbawiony intymności, samotny, mechanicznie powtarzający te same, proste czynności - taki jest Billy w tralfamadorskim zoo, taki też czuje się na Ziemi... Tralfamadorczycy posiadają pięć płci i uświadamiają Billy'ego, że na Ziemi jest ich tymczasem aż siedem (widocznych jedynie w czwartym wymiarze). Tłumaczą, że aby powstawały nowe dzieci, potrzebny jest udział nie tylko dwojga rodziców, ale jeszcze męskich homoseksualistów, kobiet po 60-tce, dzieci, które zmarły tuż po urodzeniu itd. ... Hmmm... Jeden z Tralfamadorczyków próbuje też wyjaśnić swoim ziomkom, jak to jest - doświadczać upływu czasu. Metafora, której używa, jest dość skomplikowana i została zilustrowana na zamieszczonej obok grafice. Co najważniejsze, doświadczanie czasu wiąże się z ogromnym ograniczeniem, którego człowiek nie jest w ogóle świadomy. Wreszcie, Billy porusza w rozmowie z Tralfamadorczykami temat wojen - sam przerażony okrucieństwem wojen ziemskich pyta, czy Tralfamadoria jest wolna od wojen i jak to jest możliwe. Otrzymuje odpowiedź, że wojny zdarzają się również na Tralfamadorii, ale Tralfamadorczycy zwyczajnie je ignorują, nie spoglądają w ich stronę. "Jest to coś, czego Ziemianie mogliby się nauczyć, gdyby się rzeczywiście postarali: sztuki kontemplowania dobrych chwil i ignorowania złych." Cóż... Billy wydaje się stosować do tej "lekcji", ale Vonnegut - już nie (napisał przecież jednak książkę antywojenną!).

No - to by było na tyle. Na zakończenie obrazek, na którym "Rzeźnia numer 5" niejako w czwartym wymiarze.

wtorek, 6 grudnia 2011

"12 gniewnych ludzi"

Tytułem wstępu - jak długo to możliwe, starała się będę umieszczać tu polskie plakaty, które są, moim zdaniem, oddzielnymi dziełami sztuki.

Przechodząc za do filmu ... Co za film!

Czy nie jest mistrzostwem świata umieścić akcję pełnometrażowego filmu w jednym tylko pokoju i zreazlizować przy tym obraz trzymający w napięciu, zaskakujący, zdumiewający?

Dwunastu tytułowych gniewnych ludzi to grupa przysięgłych, którzy w pewne upalne popołudnie mają podjąć decyzję o winie w sprawie morderstwa. Oskarżonym jest młody chłopak, który miał dokonać tej zbrodni na swoim ojcu. W razie uznania go za winnego zostanie skazany na karę śmierci. Decyzja przysięgłych musi być jednak jednomyślna.

Zgromadzonym w pokoju obrad mężczyznom sprawa wydaje się prosta - wszystkie dowody jasno wskazują, że oskarżony jest winny, wnioski z procesu nie budzą wątpliwości. Decydują się więc na głosowanie i wówczas okazuje się, że jest pośród nich jeden człowiek, który ma odmienne zdanie. Czy uda mu się przekonać pozostałych jedenastu, że chłopak jest (lub przynajmniej może być) niewinny? Na to pytanie nie odpowiem - film jest tak wyśmienity, że nie zamierzam zdradzić zakończenia.

Obraz ten stanowi niewątpliwie głos przeciwko systemowi prawnemu, w którym grupa dość przypadkowych osób decyduje o uznaniu człowieka winnym lub nie czynu, o który został oskarżony. Moim zdaniem jednak niezależnie od tego, kto (zawsze będzie to przecież człowiek) podejmuje taką decyzję, karą (podkreślam - KARĄ) nigdy nie powinna być śmierć. Mniej więcej połowa bohaterów filmu wydaje się ignorować fakt, że decydują o czyimś życiu lub śmierci (spieszą się na mecz baseballa, grają w kółko i krzyżyk, żartują) - czyż taka postawa nie jest skutkiem uprawomocnionego uśmiercania? Ponadto cała ta historia unaocznia, że decyzja przysięgłych nie tylko może być mylna, ale też bardzo łatwo poddaje się wpływom, nie ma zbyt wiele wspólnego z niezawisłością...

Bohaterowie filmu tworzą galerię rozmaitych, bardzo wyrazistych charakterów. Każdy w tym dramacie odgrywa swoją rolę, ale najciekawsza należy oczywiście do przysięgłego numer 8 (o którym później dowiadujemy się, że nazywa się Davis), granego przez Henry'ego Fondę. Jego bohater jest niezależny i odważny, broni stanowczo swojego prawa do wątpliwości, nie ogląda się na pozostałych "gniewnych" - on jeden wydaje się w pełni rozumieć, jaka jest stawka w tej szalonej grze. Sprawia on wrażenie człowieka na wskroś dobrego, niemal świętego, wszystkich słucha uważnie, nikogo nie wyszydza, nie podnosi głosu, wydaje się widzieć, słyszeć i rozumieć więcej niż pozostali. Jego postać przydaje filmowi dodatkowej głębi, otwiera nowe możliwości interpretacji.

Pan Davis roznieca dyskusję, której uczestnicy stopniowo, mimo woli, odsłaniają się, ujawniają swoje problemy, motywacje, pragnienia. Trudno nie odnieść wrażenia, że właśnie w momencie, kiedy każdy z nich pokolei spotyka się ze sobą, wtedy zmienia zdanie co do wyroku. Aż trudno nie mieć tutaj skojarzenia - "kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamień"...

Film bardzo pięknie demaskuje podstawy, na których budujemy nasze osądy. Uprzedzenia, bezmyślne zaufanie władzy, oślepiająca zapalczywość czy zwykły konformizm kierują większością z zebranych w pokoju mężczyzn. Przykre - tym bardziej, że tak bliskie prawdzie...

Ogromnie spodobał mi się ten film - jego specyficzna, lepka atmosfera, falujące napięcie, dialogi, na których właściwie opiera się cała fabuła i które nie przestają być zajmujące. Historia jest wiarygodna, a jednocześnie pełna znaczeń. Po prostu majstersztyk!

poniedziałek, 5 grudnia 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 4.

Zaczynam coraz bardziej cenić Vonneguta za jego zdumiewające pomysły. W rozdziale 4. najbardziej poruszył mnie opis filmu o amerykańskich bombowcach, oglądanego przez Billy'ego od tyłu! Bombowce nadlatują nad Europę tyłem, pod nimi bomby ulegają implozji, po czym są wciągane do samolotów i układają się tam w równe rzędy, a po powrocie i lądowaniu bombowców tyłem w Stanach, bomby zostają rozładowane i skrupulatnie rozłożone na części pierwsze przez delikatne ręce kobiet, potem zaś pozyskane w ten sposób minerały zostają rozesłane do różnych kopalni, gdzie górnicy zakopują je głęboko, "żeby już nikomu nie zrobiły krzywdy". Co za ironiczny, a jednocześnie pełen goryczy pomysł! I jakie to przerażające, ilu ludzi, ile delikatnych kobiecych rąk było zamieszanych w tę wielką wojenną zbrodnię...

W rozdziale tym rozpoznaję też pewne motywy, na które zwróciłam już uwagę wcześniej. "Billy i jego żona Valencia leżeli w wielkim małżeńskim łożu jak łyżki w pudełku." - to zdanie po raz kolejny przypomina, że nawet mimo powrotu do całkiem zwyczajnego, bezpiecznego życia, doświadczenie wojny odciska swoje piętno na każdym dniu, każdej chwili życia Billy'ego. Vonnegut nadal też operuje kontrastami - gorący prysznic, jakiemu poddawani są jeńcy w obozowej odwszalni zestawiony zostaje z kąpielą niemowlęcia, którym kiedyś był Billy. (Na marginesie: WSZYSCY byli kiedyś niewinnymi, słodkimi niemowlętami... ) W końcu coraz bardziej przejrzysta staje się perspektywa Tralfamadorczyków. Na pytanie Billy'ego: "dlaczego?" odpowiadają: "Taka rzecz jak "dlaczego" nie istnieje." Nic dziwnego! Przecież skoro widzą oni przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zanurzone w niezmiennym bursztynie czasu, to pytanie "dlaczego", a więc pytanie o przyczynę - nie ma sensu. Przyczyny i skutki są ściśle związane z upływem czasu. Skoro czas nie płynie, "taka rzecz jak "dlaczego" nie istnieje." Nie dziwi więc też ostatnie zdanie rozdziału, wypowiadane przez Tralfamadorczyka: "Ziemia jest jedyną planetą, na której wspomina się o czymś takim jak wolna wola."

Te trzy wymienione przeze mnie motywy: stałe odczuwanie wojny nawet długo po jej doświadczeniu, wahnięcia w czasie z wynikającymi z nich kontrastami, i w końcu - Tralfamadorskie doświadczenie czasu - wydają mi się łączyć się ze sobą w pewną logiczną całość... Zanim to jednak opiszę, muszę doczytać tę fascynującą powieść do końca.

Epizod IV "Nowa Nadzieja"

Nasza przygoda z "Gwiezdnymi Wojnami" zaczyna się od epizodu IV, a więc od części najstarszej, której premiera miała miejsce w maju 1979.

Film rozpoczyna się słynnym "intro" (wspólnym dla wszystkich części), w czasie którego tekst wyjaśniający sytuację w Galaktyce płynie sobie wgłąb rozgwieżdżonej przestrzeni przy powszechnie znanym motywie muzycznym autorstwa Johna Williamsa. Już od tego momentu nie sposób nie ulec wrażeniu, że oto zaczyna się wielka przygoda - film momentalnie angażuje widza w swoją rzeczywistość. Oddzielną kwestią jest, że, jak to zauważył niegdyś pan Maciej Stuhr, przeciętny widz gubi się w sytuacji politycznej Galaktyki już w okolicach drugiej - trzeciej linijki tego tekstu, jakie to jednak ma znaczenie? Ważne, że Imperium jest złe (i chwilowo ma przewagę w Galaktyce), zaś Rebelianci - dobrzy (i  udało im się wykraść plany Gwiazdy Śmierci - stacji kosmicznej stanowiącej najpotężniejszą broń Imperium). Reszta wyjaśnia się w miarę trwania filmu - piękna księżniczka Leia próbuje dostarczyć plany Gwiazdy Śmierci do tajnej bazy Rebeliantów, jednak jej statek zostaje zaatakowany przez jednostkę Imperium. Księżniczce udaje się w ostatniej chwili zapisać tajne dane w pamięci robota R2-D2, który wraz ze swoim robocim przyjacielem 3-CPO, ucieka z zaatakowanego statku. Księżniczka dostaje się do niewoli i ląduje w więzieniu na terenie Gwiazdy Śmierci, podczas gdy dwa roboty trafiają na małą, prowincjonalną planetę na obrzeżach Galaktyki, gdzie zostają zakupione przez farmera, który okazuje się wujkiem Luke'a Skywalkera, chłopca sumiennie pomagającego wujostwu w gospodarstwie, marzącego jednak o dalekich podróżach, o walce w szeregach Rebeliantów i innych równie nieosiągalnych przygodach. Za sprawą spotkania z robotami życie chłopca zmienia się radykalnie, poznaje on starca, imieniem Obi-Wan Kenobi, który okazuje się jednym z ostatnich rycerzy Jedi i przyjacielem jego zmarłego ojca. Luke wraz z Obi-Wan Kenobim i dwoma robotami wyruszają więc na pomoc Rebeliantom i tak zaczyna się wielka przygoda.

Film pełen jest "charakterystyczności" - od wspomnianego "intro" zaczynając, przez specyficzny montaż, z kolejnym ujęciem "najeżdżającym" na poprzednie, po cudowną galerię niezapomnianych postaci. Należy do nich rozbrajająca para robotów: wysoki, sztywny, pozłacany i mówiący z nienagannym angielskim akcentem 3-CPO oraz mały, przypominający odkurzacz, ale sprytny i wierny R2-D2 wzruszają mimo upływu lat. Obi Wan-Kenobi jest oczywiście typem mędrca i mistrza, zaś Luke chłopcem młodym, naiwnym, ale bystrym, niemniej wśród bohaterów "ludzkich" na pierwszy plan wysuwa się Han Solo - cwany przemytnik, wynajęty przez Kenobiego jako pilot, początkowo zorientowany jedynie na łatwy zarobek, wkrótce jednak nawiązujący z głównymi bohaterami przyjaźń, grany przez obłędnie w tej roli przystojnego Harrisona Forda. Solo, w przeciwieństwie do swoich towarzyszy, jest bohaterem nieidealnym, egoistycznym, niepoważnym, a wszystkie te cechy dodają mu tylko uroku :) Skoro jestem już przy Hanie Solo, to nie mogę nie wspomnieć o księżniczce Lei - pięknej - owszem, ale przede wszystkim - odważnej i inteligentnej, znajdującej wyjście z sytuacji tam, gdzie nie widzą go mężczyźni. Kobiety w "Gwiezdnych Wojnach" są władcze, przebiegłe, odpowiedzialne i niezależne - to bardzo znamienne. W końcu nie można pominąć najważniejszego czarnego bohatera sagi - Lorda Vadera. Rycerz Jedi, który przeszedł na ciemną stronę Mocy, jest najwierniejszym sługą Imperatora. Na głowie nosi czarny hełm osłaniający twarz, a jego głośny oddech przypomina dźwięk pracującego respiratora. Darth Vader jest złowrogi, chociaż mam wrażenie, że dowódcy wojsk Imperium traktują go trochę jak relikt minionej epoki, a pycha, jaką okazuje mu księżniczka Leia, jest dezorientująca. Czyżby wiedziała ona coś więcej niż wszyscy inni?

okropnie przystojny Han Solo

Oddzielną kwestią wartą omówienia jest zakon Jedi, o którym w IV epizodzie dowiadujemy się jeszcze bardzo niewiele. Wiadomo, iż rycerze zakonu potrafią czerpać z Mocy - substancji, która przenika i spaja wszystkie elementy świata. Moc ich prowadzi, Moc daje im siłę, ale jest też narzędziem w ich rękach. Wrażliwość na Moc jest darem, ale żeby móc go wykorzystać, należy przejść właściwe przeszkolenie. W epizodzie IV rycerze Jedi należą do historii, a wielu współczesnych (pośród nich oczywiście Han Solo) uważa Moc za przedmiot starożytnych wierzeń nie znajdujących pokrycia z rzeczywistością. W epizodzie IV pojawiają się jedynie dwaj rycerze Jedi: Obi-Wan Kenobi (który ginie w tym odcinku) i Darth Vader (który znalazł się po ciemnej stronie Mocy). Nie ulega jednak wątpliwości, że wrażliwym na Moc jest Luke Skywalker - to on też najpewniej jest przedmiotem "Nowej Nadziei" (o której mowa w podtytule).

W epizodzie IV Obi Wan-Kenobi, Luke, Han Solo, jego przyjaciel Chewbacca oraz dwa roboty docierają na pokład Gwiazdy Śmierci i ratują księżniczkę. Obi-Wan Kenobi odbywa walkę z Vaderem, w której ginie (czy też "znika") i trudno nie ulec wrażeniu, że dopuszcza do tego świadomie (czyżby w celu przekazania swojej mocy Luke'owi?). Pozostali bohaterowie przedostają się na statek i uciekają do bazy Rebeliantów. Gwiazda Śmierci podąża oczywiście za nimi i w finale dochodzi do ostatecznego starcia, w którym, rzecz jasna, Luke Skywalker oddaje strzał, który uderza w czuły punkt nieprzyjaciela i Gwiazda Śmierci ulega zniszczeniu (przy czym oczywiście Lord Vader uchodzi z tej opresji bez szwanku).

Film ten (który widziałam już nie raz) zdecydowanie mnie ujmuje. Jest bajkowy, wprowadza widza w świat egzotyczny, ale zupełnie przekonujący (mimo znacznych - z perspektywy współczesnego odbiorcy - ograniczeń technicznych), jego bohaterowie budzą sympatię i całość po prostu PRZYJEMNIE się ogląda. Historia nie jest skomplikowana, wszystko układa się zgodnie z przewidywaniami - i bardzo dobrze - bo o to właśnie chodzi w tego rodzaju bajkach.

"Gwiezdne Wojny"

Na te ponure dni, które teraz nastały, trudno jest wyobrazić sobie lepszy film niż taki, w którym podział na jasną i ciemną stronę Mocy jest klarowny, a w nierównej walce między tymi dwiema stronami Dobro jest skazane na nieuchronne zwycięstwo. Takie właśnie są "Gwiezdne Wojny" - saga filmów, które przez jednych uwielbiane, innym nieznośne, wywarły jednak niewątpliwie ogromny wpływ na kulturę masową, a na listach bestsellerów wszech czasów zajmują niejednokrotnie pierwsze pozycje.

Często można się spotkać z poglądem, że ludzie dzielą się zasadniczo na tych, którzy "Gwiezdne Wojny" adorują oraz tych, którzy je kategorycznie odrzucają. Wydaje mi się, że linia podziału między tymi dwiema grupami nie jest całkiem ostra i sama chyba odnajdywałabym się gdzieś w szarej strefie granicznej, chociaż zdecydowanie bliżej miłośników sagi. Pośród "wyznawców" "Gwiezdnych Wojen" można znów wyróżnić tych, którzy równie chętnie chłoną wszystkie epizody oraz tych, dla których stara trylogia to są "prawdziwe" "Gwiezdne Wojny", podczas gdy o nowej trylogii nie chcą rozmawiać. W tej kwestii nie mam wyrobionego poglądu - muszę przyznać, że zrażona epizodem II nigdy nie widziałam epizodu III, który jest podobno wyśmienity. Uznałam więc, że ostatni miesiąc urlopu to doskonała okazja, aby poznać "Gwiezdne Wojny" gruntownie. Zatem - may Force guide us!

niedziela, 4 grudnia 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 3.

Trudno nie zauważyć, że fkoka zostawiła nas na jakiś czas i powędrowała inną drogą. Zarówno jednak ja, jak i wszystkie małe trolle oraz krewni i znajomi Królika wierzymy, że wkrótce do nas wróci i znów się tutaj spotkamy. Czekamy tu na Ciebie!

Tymczasem kontynuujemy wędrówkę z Billym Pilgrimem, który pod koniec poprzedniego rozdziału padł ofiarą "przeczesywania terenu" i trafił do niemieckiej niewoli. W rozdziale 3. Billy dołącza do ciągle powiększającej się grupy amerykańskich jeńców, którzy zostają "załadowani" do wagonów towarowych i wywiezieni na wschód.

Zarówno w literaturze, jak i w filmie nie raz można natrafić na taki obraz - ludzie stłoczeni gęsto w wagonach (przeznaczonych do transportu TOWARU), godzinami, dniami, tygodniami uwięzieni w ich ciasnym, dusznym wnętrzu, głodni, spragnieni, chorzy. I być może właśnie dlatego, że tak często powracają w literaturze i wszelkiej sztuce podobne obrazy, człowiek przyzwyczaja się do nich, po pierwszym wstrząsie - oswaja je. Tak jest z większością powieści czy filmów traktujących o wojnie. Z upływem czasu czytelnik / widz przyzwyczaja się do "scenografii" obozu, więzienia, frontu i koncentruje się jedynie na losach bohaterów, którym przyszło znaleźć się w tych przykrych, ale oswojonych okolicznościach. Vonnegut nam jednak na takie oswojenie nie pozwala, a to za sprawą ciągłego kontrastowania. Obraz ciał stłoczonych ciasno, "jak łyżki w pudełku", w wagonie towarowym, autor zestawia z "tysiącami zaparkowanych samochodów, połyskujących na rozległym jeziorze czarnego asfaltu" pod ośrodkiem handlowym. W jednym akapicie Billy ma lat 22 i zajmuje we wspomnianym wagonie miejsce przy małym wąskim oknie, co zobowiązuje go do wyrzucania na zewnątrz fekaliów innych żołnierzy, w kolejnym zaś akapicie ma lat 45 i udaje się do swojego pięknego domu w stylu kolonialnym, aby uciąć sobie popołudniową drzemkę na wielkim łóżku, na wibrującym materacu...

..."Sen jednak nie przychodził. Zamiast tego przyszły łzy."

Nie wiem właściwe, co jest bardziej przytłaczające - czy sceny z wagonów, czy późniejsze łzy Billy'ego. Billy pozostaje jeńcem wojennym już do końca życia i nie może mu pomóc ani piękny dom, ani wibrujący materac...

Kontrasty nie wynikają jednak tylko z podróży Billy'ego w czasie. Vonnegut zderza również np. opisany już obraz z wnętrza wagonu towarowego z przytulnym, ciepłym i wygodnym wnętrzem sąsiedniego wagonu - wędrownego wagonu strażników kolejowych (Billy dostrzega go przez swoje okienko). Dwa światy toczą się tu tuż obok siebie - świat pojmujących i świat pojmanych - a po obu stronach dzielącej je granicy - tacy sami ludzie... Życie jeńców w wagonach ogranicza się jedynie do fizjologii - oddychają, jedzą, wydalają. Tym silniejszy efekt wywołuje określenie "istoty ludzkie", jakiego w odniesieniu do nich używa Vonnegut w ostatnich akapitach rozdziału. Jest to kolejny kontrast - wszystkie wyobrażenia, wartości, które wiążą się z pojęciem istoty ludzkiej, zostają zestawione z obrazem ludzi sprowadzonych do poziomu bydła, odartych ze wszystkiego, co ludzkie.

W rozdziale tym opisana jest również sytuacja, w której Billy bierze udział w zainscenizowanej na potrzeby niemieckiego korespondenta-fotografa "scenie pojmania jeńca". Jest ona bardzo podobna do sceny z "Czasu Apokalipsy", kiedy reporterzy nagrywają niby-nalot. W ten sposób kreowany jest obraz wojny, odpowiednio udramatyzowanej, pokolorowanej na potrzeby szerokiego grona odbiorców. Tak jednak wojna nie wygląda. A wiedzą o tym tylko ci, którzy naprawdę biorą w niej udział...

Na ścianie w gabinecie Billy'ego wisi piękny cytat Marka Aureliusza. Zapisuję go tu, bo na to stanowczo zasługuje:

Boże, daj mi pogodę ducha, abym
godził się z tym, czego zmienić nie mogę,
odwagę, abym zmieniał to, co zmienić
mogę, i mądrość, abym zawsze potrafił
odróżnić jedno od drugiego.


Poniżej znajduje się komentarz mówiący, że Billy nie mógł zmienić przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Dlaczego? Czy tylko (albo aż) dlatego, że teraźniejszość i przyszłość współistnieją wraz z przeszłością w niezmiennym związku, który może być objęty jednym spojrzeniem przez przeciętnego Tralfamadorczyka? Czy z tego przekonania, że przyszłość istnieje w każdej chwili tak samo jak przeszłość, wynika bierność Billy'ego, jego milczące przyzwolenie np.: na bombardowanie Wietnamu Północnego czy udział jego syna w Wojnie Wietnamskiej? A skoro jestem już przy tym temacie, to nasuwa mi się kolejne pytanie: Dlaczego doświadczenie zła, jakim jest wojna, nie chroni człowieka przed kolejnymi wojnami...?

Na koniec ponownie notatka informacyjna: na temat ogni Świętego Elma. Billy widział je wokół głów jeńców i niemieckich żołnierzy, przypominały aureole. Otóż takie zjawisko jest faktycznie możliwe! Ognie Świętego Elma powstają wskutek małych wyładowań elektrycznych na powierzchni różnych obiektów w czasie pogody poprzedzającej burzę!

przed burzą...

czwartek, 1 grudnia 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 2.

Kiedy zapisywałam kiedyś treść swoich snów, zaobserwowałam, że z każdym kolejnym snem byłam w stanie napisać coraz więcej (do tego stopnia, że w końcu zabrakło mi czasu i musiałam zaprzestać tego bardzo ciekawego zajęcia). Dzięki zapisywaniu treści snów zapamiętywałam coraz więcej ze snów kolejnych.

Podobnie wygląda sytuacja z naszym blogiem. Czym więcej piszę po przeczytaniu fragmentu książki, tym jeszcze więcej mam do napisania następnym razem! Zupełnie inaczej się czyta - pisząc. Mam nadzieję, że nasz blog nie podzieli w związku z tym losu mojego "dziennika snów"...

Tymczasem w drugim rozdziale "Rzeźni..." zaczyna się właściwa powieść z głównym bohaterem, Billym Pilgrimem (Pielgrzymem), który w czasie wojny, mając lat 22, po raz pierwszy wypadł z czasu, a po wojnie, w wieku lat 45, został porwany przez latający talerz na Tralfamadorię, gdzie nauczył się bardzo wiele, o czym uznał za stosowne poinformować ludzkość po tym, jak przeżył katastrofę lotniczą. Zatem - w istocie powieść zaczyna przypominać telegraficzno-schizofreniczne opowieści z planety Tralfamadorii, tak jak to deklarował autor na stronie tytułwej.
O Billym mówi się Billy z przyczyn zawowodywch, "bo to pozostaje w pamięci" oraz dlatego, "że nikt z dorosłych nie nazywa się Billy" i "ludzie będą o nim myśleli jak o kimś bliskim". Zabieg ten działa zgodnie z zamierzonym planem - od pierwszych stron poczułam sympatię (nieco zaprawioną współczuciem) w stosunku do Billy'ego.

Pierwsze, co zwróciło moją uwagę w trakcie lektury drugiego rozdziału, to że bliscy Billy'ego umierają w dość kuriozalnych okolicznościach i zawsze wtedy, gdy on jest daleko, podczas gdy Billy, mniej więcej w tym samym czasie, wbrew rachunkowi prawdopodobieństwa, przeżywa sytuacje śmiertenie groźne. (W tym momencie powinnam napisać chyba: "Zdarza się".. brr..). Los jest przewrotny, nie kieruje się logiką czy sprawiedliwością. Czy jednak wszystko, co nas spotyka, jest tylko głupią igraszką losu?

Billy opowiada światu o Tralfamadorczykach, bo wierzy, że w ten sposób "przyniesie ulgę i pocieszenie wielu ludziom". Czego więc uczą nas Tralfamadorczycy w drugim rozdziale? Uczą nas, że "śmierć  jest tylko złudzeniem". Wynika to z faktu, że Tralfamadorczycy widzą w czterech wymiarach, widzą więc człowieka od narodzin do śmierci jednocześnie, widzą go we wszystkich momentach jego życia, które współistnieją od zawsze, na zawsze. Zabawne - ja dotychczas w ten sposób wyobrażałam sobie percepcję Boga. Wyobrażałam sobie, że stoi On na brzegu rzeki i obejmuje ją całą spojrzeniem, podczas gdy my płyniemy niesieni wartkim nurtem... Czytając ten fragment tekstu doznałam małego zawrotu głowy. Zaczęłam się zastanawiać, co to właściwie oznacza, że wszystkie chwile cały czas istnieją - czy więc przez cały czas koegzystują ze sobą wszyscy ludzie, którzy byli, którzy są i których jeszcze nie ma? To ilu ich jest? Jak strasznie dużo? Czy może nieskończenie dużo? I gdzie się mieszczą? I tu zaczęłam rozmyślać o Wszechświecie - o tym, jak jest duży i po co, i czy ma granice i co jest poza nimi itp. itd. i pomyślałam sobie, że musimy kiedyś przeczytać też książkę o fizyce. Tymczasem Tralfamadorczyk, gdyby usłyszał moje wątpliwości, to by pewnie pokiwał z politowaniem swoją łapką z oczkiem, i powiedziałby: "To wszystko przez to, że wy, ludzie, widzicie tylko w trzech wymiarach".

Po pierwszej lekcji tralfamadorskiego spojrzenia na świat, poznajemy bliżej okoliczności, w jakich Billy dostał się do niemieckiej niewoli w czasie wojny (a wcześniej - wypadł z czasu). W tej części rozdziału ogromnie mnie ujął sposób, w jaki autor scharakteryzował Rolanda Weary'ego, osiemnastoletniego artylerzystę, który w czasie wojny "dobiegał kresu swego nieszczęśliwego dzieciństwa". "Widział tylko tyle z otaczającego świata, na ile pozwalała wąska szparka pomiędzy skrajem hełmu i szalikiem z domu, zakrywającm jego dziecinną twarz wraz z nosem." W jednym, niedługim zdaniu otrzymujemy obraz barwny, zabawny i bardzo treściwy. I jeszcze to: "Billy nigdy nie widział jego twarzy. Kiedyś próbował ją sobie wyobrazić i wyszła mu kijanka w kulistym akwarium." Rewelacja! Na uwagę jednak zasługuje fakt, że Weary, "Kubuś Puchatek wyruszający na wojnę", głupawy, dziecinny, postrzegający świat przez pryzmat swojej wybujałej wyobraźni, pochodził z domu, gdzie kultywowano na swój sposób przemoc (kolekcjonując broń i narzędzia tortur), i sam tej przemocy z upodobaniem używał. Przywodzi mi on na myśl dzieci naszych czasów, zafascynowane przemocą, której mogą się oddawać bez ograniczeń grając w różne, "ociekające krwią" gry komputerowe. W ich głowach muszą zachodzić procesy bardzo podobne do tych, które miały miejsce w głowie naszego "Puchatka".

Billy ma w sobie intrygującą... "bezwładność". Gdy trafia do dzieciństwa i tonie w basenie, nie życzy sobie wcale, by go uratowano. Na wojnie - chce zrezygnować, chce powiedzieć: "Idźcie, chłopcy, dalej beze mnie." Jego wahnięcia w czasie są zupełnie fascynujące. Scena, w której jego matka pyta przez łzy: "Dlaczego ja się tak zestarzałam?", przypomniała mi po raz kolejny, jak nieubłagany jest czas. To bolesne!
Bardzo też spodobała mi się scena, w której Billy znalazł się w roku 1957, kiedy miał wygłosić przemówienie przed liczną publicznością i do ostatniej chwili obawiał się, że nie ma nic do powiedzenia oraz że jego głos "ma siłę gwizdka wyciętego z wierzbowej gałązki". Kiedy zaś zaczął mówić, mówił, ku swojemu zaskoczeniu, głosem tubalnym i donośnym, dowcipnie i ciekawie - był bowiem innym człowiekiem, Billym starszym o 13 lat... Wrócimy jeszcze do tego tematu przy okazji "Poszukiwania straconego czasu", gdzie Proust zwraca uwagę na to, że przez całe życie umieramy po trochu - na różnych bowiem etapach życia jesteśmy zupełnie odmiennymi osobami. Tej osoby, którą byłam dziesięć lat temu, już nie ma, a za dziesięć lat nie będzie już tej osoby, którą jestem teraz...

Suma sumarum (jak mawiała, z tego co pamiętam, nasza Babcia) powieść zdecydowanie mi się podoba, czytam zachłannie i bardzo jestem ciekawa ciągu dalszego...

sobota, 26 listopada 2011

"Biegnij Lola, biegnij"

Film "Biegnij Lola, biegnij" obejrzałyśmy tuż po "Śniadaniu u Tiffany'ego", doznałyśmy więc niemałego szoku kulturowego. Ze słonecznego i wyidealizowanego Manhattanu lat 60' przeniosłyśmy się nagle do raczej ponurego, zupełnie realistycznego Berlina lat 90', ze środowiska ludzi nieco frywolnych, ale eleganckich i pięknych przeskoczyłyśmy raptem w sam środek życia dwojga młodych Berlińczyków, niewygodnych "odmieńców", funkcjonujących na granicy (czy też poza granicami) prawa. Niemniej - mimo tak drastycznych różnic, filmy te łączy niemało, obydwa bowiem są poświęcone miłości i kobiecości. Kobiecość jednak, uosobiona przez czerwonowłosą Lolę, wyraża się tym razem w sile, determinacji, pragmatyzmie i mocy tak wielkiej, że może ona zawrócić czas, oderwać skutki od przyczyn.

Manni, przez nieuwagę, pakuje się w zagrażające jego życiu tarapaty, wykonuje więc rozpaczliwy telefon do swojej dziewczyny, Loli, która ma 20 minut na uratowanie go z opresji. Lola biegnie więc - biegnie na ratunek, biegnie omijając liczne przeszkody, w końcu omija również prawa fizyki, po pierwszej nieudanej próbie uratowania ukochanego otrzymuje drugą szansę, i kolejną - aż do skutku. Jest to więc niewątpliwie film o miłości, która "może wszystko" i, co warte uwagi, w ten sposób przejawia się miłość kobieca.

O miłości opowiadają również dwie "czerwone" sceny filmu, pojawiające się "na granicy" kolejnych wersji wydarzeń - kiedy najpierw Lola, potem Manni zadają sobie wzajemnie pytania, za pomocą których próbują potwierdzić, że są kochani miłością bezwarunkową, pewną, jedyną. "Czy kochasz mnie na pewno?" "A skąd ta pewność?" "Co byś zrobiła, gdybym umarł?" "Czy potrafiłabyś o mnie pamiętać?" W pytaniach tych wyraża się uniwersalna, na wskroś ludzka potrzeba miłości - czy też Miłości, przez wielkie "M", Miłości prawdziwej - tej właśnie, która "może wszystko".


W filmie bardzo spodobały mi się liczne, swojego rodzaju, wątki poboczne, a mianowicie ujęte w krótkich seriach zdjęć przyszłe losy ludzi, których Lola mija w trakcie swojego biegu. W kontekście tych scen po pierwsze - warto jest ruszyć wyobraźnią i uświadomić sobie, że faktycznie - ci wszyscy ludzie, ten "tłum", spotykany na co dzień w metrze, na ulicy, w pracy - to wszystko są takie same jedyne w swoim rodzaju osoby, jak my. Każdy mijany przez nas człowiek ma za sobą jakiś poranek, ma w sobie jakiś plan, ma jakąś przyszłość, żyje swoim jedynym życiem (nawet kiedy znika nam z oczu). W tej właśnie chwili, kiedy piszę te słowa, wszędzie wokół, w mieście, kraju, na świecie, toczą się miliony żyć - któs płacze, ktoś się śmieje, ktoś śpi, ktoś ciężko pracuje, ktoś się rodzi, ktoś umiera. To wszystko, całe to bogactwo ludzkiego życia, dzieje się TERAZ. Po drugie - w kolejnych wersjach wydarzeń te same osoby (napotkane przypadkowo przez Lolę), mają przeżyć zupełnie różne wersje żyć! Ten sam rowerzysta raz ma zostać szczęśliwym mężem i ojcem roześmianych dzieci, a za innym razem, za sprawą pozornie nieznaczącego wydarzenia, które zaraz go spotka - stanie się narkomanem, którego czeka śmierć w publicznej toalecie. Czemu służy ten dziwny zabieg? Czy nie kryje się za nim sugestia, iż naszym życiem rządzi przypadek - że jest ono kształtowane nie przez nas, lecz przez serię losowych zdarzeń? Warto rozważyć, w jak dużej mierze to, kim jesteśmy, zależy od tego, kogo w którym momencie naszego życia spotkaliśmy, gdzie weszliśmy przez pomyłkę, co usłyszeliśmy mimochodem... (chociaż czy faktycznie wszystko to działo się przez przypadek, to jest już inna kwestia...).

Jest też w filmie scena, która mnie bardzo ujęła, kiedy Lola biegnie i mówi swoim wewnętrznym głosem: "Pomóż, proszę, pomóż mi ten jeden raz, teraz... A ja będę tak biegła." Czy to jest zaklinanie rzeczywistości czy może raczej - szczególny rodzaj modlitwy? Ładne...

Film rozpoczyna się ujęciem, w którym kamera sunie pośród tłumu ludzi, a głos narratora mówi o tym, że dziwny jest ludzki gatunek, od wieków zadający sobie nieustannie pytania, które pociągają za sobą kolejne pytania, i kolejne, a przecież w istocie najważniejsze jest jedno pytanie, na które istnieje też jedna tylko odpowiedź. O jakie pytanie chodzi? Nie wiem dokładnie, ale mam uczucie, że w odpowiedzi kryje się... Miłość :).

piątek, 25 listopada 2011

"Śniadanie u Tiffany'ego"

Nasze wspólne oglądanie filmów rozpoczęłyśmy "Śniadaniem u Tiffany'ego", pomimo iż film ten nie należy do żadnego z obranych przez nas kanonów, co niesłusznie, jest to bowiem obraz wyborny, smakowałyśmy go z radością i nie miałyśmy najmniejszej ochoty, aby kiedykolwiek się skończył.

Fabuła "Śniadania..." wydaje mi się w gruncie rzeczy drugorzędna (choć zdaję sobie sprawę, że film powstał na podstawie uznanej za poważne dzieło powieści), najistotniejsza jednak jest ta niepowtarzalna, ujmująca atmosfera, specyficzny klimacik Manhattanu lat 60' w letnie, ciepłe dni i wieczory, oraz oczywiście - Audrey.

Audrey Hepburn, w roli życiowo nieuporządkowanej, frywolnej, dziwacznej, ale pełnej wdzięku "kobiety do towarzystwa" zdominowała film niemal bez reszty. Od pierwszej sceny (jakże pięknej) do ostatniej nie można oderwać od niej oczu. W moim odczuciu jest to kolejny film, który stanowi swojego rodzaju hołd złożony kobiecości - kobiecości, która jest piękna, chaotyczna, nieobliczalna, nieco dziecinna i na swój sposób naiwna, która patrzy wielkimi, oszałamiającymi oczami i może sobie pozwolić właściwie na wszystko. Grana przez Audrey Holly Golightly jest równie piękna, gdy zakłada szlafrok, wyciąga kapcie z lodówki, gwiżdże na taksówkę czy próbuje ukraść akwarium ze sklepu z zabawkami - patrzymy na nią z zachwytem i wybaczamy jej każde wykroczenie.

Podobnie patrzy na nią Paul Varjak (George Peppard), jej sąsiad, pisarz "jednej powieści" i jednocześnie utrzymanek sponsorki, która w "opiece" nad nim wydaje się realizować rozmaite swoje kobiece potrzeby. Paul i Holly zaprzyjaźniają się szybko (warto zwrócić uwagę, że ich relacja od początku jest szczera, w odróżnieniu od wszystkich innych stosunków, w jakich tych dwoje pozostaje z ludźmi), a z czasem zakochują się w sobie - rzecz jasna. Z tą jednak różnicą, że Paul potrafi takie uczucie z całą wynikającą z niego odpowiedzialnością udźwignąć, Holly zaś wręcz przeciwnie - ucieka! Zdumiewa pokora i cierpliwość, z jaką Paul znosi kolejne wariactwa (i plany matrymonialne!) Holly, bo przecież cierpliwości tej musi mu w końcu zabraknąć, żeby Holly oprzytomniała i zrozumiała, że "trzeba żyć" (a nie dryfować po powierzchni życia). A w życiu - oczywiście - historia ta nie powinna się skończyć szczęśliwie - on powinien ją zostawić, ona - cierpieć zasłużenie za swą winę - jednak, Bogu dzięki, ten film nie jest "o życiu", ten film to cudna bajka z nieodwołalnym happy endem. I bardzo dobrze. Miód na serce.

Bardzo ładna jest pierwsza scena, w której o poranku Holly wysiada z taksówki ubrana w elegancką, wieczorową suknię i zatrzymuje się przy wystawie jubilera Tiffany'ego, gdzie zjada z właściwym sobie wdziękiem poranny rogalik. Jak się później dowiadujemy, Holly koi w ten sposób swój niepokój podszyty lękiem, stan, który zdarzyć się może każdemu, a tymbardziej osobie tak w gruncie rzeczy samotnej, jak ona. Dla biednej od najmłodszych lat dziewczyny wystawa u Tifanny'ego jest oknem na świat przepychu, gdzie "nic złego nie może się stać" - do tego świata ucieka więc w trudnych chwilach. Zaczęłam się przy tej okazji zastanwiać, czy i gdzie ja leczę swoje niepokoje i... chyba już wiem :) A Ty?...

Piękna piosenka "Moonriver" w wykonaniu Audrey, siedzącej na parapecie okna, w turbanie z ręcznika na głowie, jest absolutnie niezwykła i zdecydowanie zasługuje na uwiecznienie na naszym blogu!

Ponadto ja również jestem zachwycona pomysłem robienia przez cały dzień tylko tego, czego się jeszcze nigdy nie robiło. Jest nie tylko zabawny i orzeźwiający, ale też... inspirujący! ;)

A na deser lista fascynujących nas zjawisk, które obserwujemy w amerykańskich filmach
(czy też - otwarcie listy):

1. telefony na długim kablu: rozmawia się przez nie trzymając aparat w jednej ręce, słuchawkę w drugiej, i wędrując po całym domu z ciągnącym się z tyłu (zazwyczaj z kuchni) kablem

2. papierowe torby na zakupy: wielkie i nieporęczne, ale efektowne (a w tych torbach często są płatki kukurydziane w pudełkach kartonowych, a nie w torebkach)

3. schody przeciwpożarowe: można nimi uciec, albo odwiedzić sąsiada - fascynujące!

4. spanie całkiem nago!

czwartek, 24 listopada 2011

Gdybym znalazła prawdziwy dom, w którym czułabym się jak u „Tiffany'ego”...

Film 'Śniadanie u Tiffany'ego z 1961r. chyba natychmiast przeszedł do klasyki kina. W momencie w którym ustaliłyśmy, że objerzymy ten film ucieszyłam się że zaczynamy od czegoś lekkiego, łatwego i przyjemnego.

I to jest właśnie taki film! Od samego początku czuć lekką atmosferę, Nowy York jest przedstawiony jego miasto czyste, jasne, kolorowe w którym jest wszystko potrzebne do szczęścia. Nie czuć żadnego napięcia, czas płynie swoim niespiesznym rytmem.

Główna ikoną filmu jest, jak wiadomo nie od dziś -przepiękna Audrey Hepburn! Jak usłyszałaś ode mnie wczoraj patrząc na jej zdjęcia (z filmu) wyobrażałam ją sobie jako chłodną, niedostępną, trochę dumną kwintesencję pięknej kobiety. Taki wizerunek przedstawia często Magdalena Cielecka, i czegoś takiego się spodziewałam.
Holly jednak okazała się śliczną, niedojrzałą, uroczą 'dużą dziewczynką'. Nie da się nie ulec jej wdziękowi, bawi swoimi codziennymi absurdami, wzrusza swoją nieporadnością -nie wzbudza żadnych negatywnych emocji. Z drugiej strony tak cudownie jest na ekranie, w rzeczywistości bardzo ciężko żyłoby się z taką osobą.

Holly to jedno, jej mieszkanie drugie. Spodobało mi się od samego początku! Przestrzenne, kolorowe, absurdalne -takie mieszkanko z marzeń, to miejsce jest jak podsumowanie całej magii tego filmu.

Paul grany przez George'a Pepparda jest typowym księciem z bajki: przystojny, zakochany, wyroumiały, nie wyśmiewa, nie ocenia, w każdej sytuacji pomoże i wybaczy. Co mi się w nim podoba to to, że nie jest w tym wszystkim irytujący. On po prostu jest, ale nie wywołuje we mnie żadnych emocji (w przeciwieństwie np. Gable'a w 'Przeminęło z wiatrem' lub Bogarta w 'Casablance'). On tylko jest -bo w melodramacie taka postać być musi.

Fabuła jest prosta, każda scena jest następstwem poprzedniej (tzn. fabuła nie wybiega w czasie poza obszary czasu trwania filmu). Jedyne co w trakcie oglądania się wyjaśnia to przeszłość Holly -jej dom rodzinny, ukochany brat i mąż. Poza motywem istotnego brata ten wątek tak naprawdę nic nie wprowadza. Wyjaśnia częściowo, dlaczego jej celem życiowym jest znalezienie bogatego męża.

Chciałabym napisać również o kultowej scenie, w której Hepburn siedzi na parapecie okna, w zwykłym ubranku i ręczniku na głowie (wydaje mi się, czy ona ma suche włosy?), grając na gitarze śpiewa 'Moon River' (poniżej spróbuję wgrać filmik z tą sceną). Bardzo obrazowo wyobrażam sobie to uczucie; siedzenie wczesnym rankiem na parapecie, zapach poranku, widok budzącego się miasta, przyjemne letnie powietrze na twarzy. Piękna piosenka, delikatne dźwięki gitary i ten 'on', zasłuchany piętro wyżej. Brak trosk, pośpiechu, obowiązków. Ta scena kojarzy mi się z kombinacją spokoju z przyjemnością.

Bardziej jednak zaintrygowała mnie scena tytułowa. Spontaniczne, wspólne spędzanie czasu Holly i Poula. Robienie dokładnie tego na co ma się w tej chwili ochotę, zapewne długie rozmowy zwane 'o wszystkim i o niczym' i zabawy realizowane gdy tylko się pojawią. W tym filmie pomysł podała Holly -'róbmy dziś to, czego jeszcze nigdy nie robiliśmy, na zmianę: raz Ty, raz ja'. Leżąc dziś w czasie bezsennych, nocnych godzin dumałam sobie, ile ostatnio zrobiłam takich rzeczy. Sporo faktów przyszło mi do głowy, niektóre wspominam miło, inne nie, ale jest to nowe doświadczenie. W związku z tą refleksją ta scena jest moją ulubioną w tym filmie.

Podsumowując: film jest piękny, jak zauważyłaś lekko teatralny, magiczny, spokojny, bezstresowy. Jest on zabarwiony ładną scenografią, zjawiskowymi postaciami i śliczną muzyką. Są chwile, gdy można się pośmiać, wzruszyć, zamyślić, ale nie ma on jakiejś głębszej treści. Nie jest według mnie filmem w którym mogłabym znaleźć receptę na jakiś kłopot, ale 'Śniadanie u Tiffany'ego' (przez wielkie oparcie na samym marzeniu) jest świetnym, dwugodzinnym znieczuleniem!

8/10



P.S. 'Audrey Hepburn powiedziała, że scena, w której wyrzuca kota w deszcz na ulicę była najgorszą, jaką w swoim życiu musiała zagrać.' Wow :)

poniedziałek, 21 listopada 2011

"Rzeźnia numer pięć" rozdział 1.

Zatem, zaczynamy "Rzeźnię numer pięć" (hej ho!). Od antywojennego "Czasu Apokalipsy" przechodzimy płynnie do słynnej, antywojennej powieści Vonneguta. Co jeszcze łączy te dwa dzieła? "Rzeźnia.." została wydana w 1969 roku, po ok. dziesięciu latach trwania wojny wietnamskiej...

Powieść dotyczy jednak innej wojny - II wojny światowej, w czasie której autor, jako amerykański żołnierz, został wzięty do niewoli i był świadkiem bombardowania Drezna. Po powrocie, przez ponad dwadzieścia lat, poszukiwał słów, formy, w jakiej mógłby to doświadczenie opisać, aż w końcu powstała "Rzeźnia numer pięć".

Już na stronie tytułowej, gdzie Vonnegut w krótkich słowach charakteryzuje siebie (w trzeciej osobie) i swoje dzieło, czytelnik zostaje przygotowany na to, z czym przyjdzie mu się zmierzyć w środku. Z pozoru lekki, zdystansowany ton narracji oraz szokujące zestawienie bombardowania w Dreznie z planetą Tralfamadorią, "skąd przylatują latające talerze" zdają się bardzo znamienne dla Vonneguta. Uzasadnienie dla tej niezwykłej formy znajdujemy w pierwszym rozdziale, gdzie autor w takich słowach opisuje swoją powieść: "Jest taka cienka, rozchwiana i bełkotliwa, (...) bo trudno jest powiedzieć coś mądrego na temat masakry. (...) Po masakrze powinna zapanować wielka cisza i rzeczywiście jest cisza, którą naruszają tylko ptaki. A co mówią ptaki? To, co można powiedzieć na temat masakry: "It-it?""

Vonnegut rozszerza również tytuł powieści o dwa podtytuły: "Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią." O krucjacie dziecięcej autor pisze w pierwszym rozdziale, w którym obiecuje Mary O'Harze, że nada powieści taki podtytuł, aby zachować pamięć o tym, iż żołnierze walczący na wojnie byli w istocie ludźmi bardzo młodymi, dziećmi właściwie, niewinnymi, naiwnymi i ufnymi. Tymczasem pod pięknym przebraniem z ideologii, w imię której poświęcali swoje życie, kryły się podłe interesy ich przywódców (tak jak miało to miejsce w przypadku krucjaty dziecięcej). W tym samym akapicie zostaje wyrażony pogląd, że "książki i filmy mają swój udział w zachęcaniu do wojny". Poruszyło mnie to, gdyż dokładnie o tym samym pomyślałam, kiedy rozważałam "Czas Apokalipsy". Jest przecież tak wiele filmów i książek, które wojnę gloryfikują i przysługują się w ten sposób - kolejnym wojnom...
O tańcu ze śmiercią również autor wspomina w pierwszym rozdziale. "Nie ma sztuki bez tańca ze śmiercią, pisał Celine". Louis Celine był francuskim pisarzem (z wykształcenia - lekarzem), tworzącym w pierwszej połowie XX wieku, twórcą kontrowersyjnym i nowatorskim, odrzucającym klasyczny styl powieści na rzecz języka potocznego, wulgarnego, był on również prekursorem egzystencjalizmu w literaturze. Cytując "wiki": "W jego ujęciu życie jest niekończącym się koszmarem na pograniczu snu i jawy." Cóż, nie można mieć wątpliwości, co do inspirującego wpływu Celine'a na Vonneguta...
Zanim jednak przeczytałam pierwszy rozdział, te dwa podtytuły: krucjata dziecięca i obowiązkowy taniec ze śmiercią skojarzyły mi się natychmiast z kulturą średniowiecza. Taniec ze śmiercią, la danse macabre, wyrażający równość wszystkich ludzi wobec śmierci, wydaje mi się zupełnie adekwatną ilustracją dla obrazów i refleksji zawartych w pierwszym rozdziale. Swoją drogą, każdy opisany tam tragiczny przypadek śmierci, zwieńczony zostaje owym mrocznym "Zdarza się." W tych słowach kryje się dla mnie ciemność ciemniejsza niż całe "Jądro ciemności"...

Narracja powieści jest nieciągła, a wyraźnie (również graficznie) pooddzielane akapity stanowią dość chaotyczny zbiór różnych wspomnień i refleksji. Jednocześnie zazwyczaj koniec jednego akapitu w jakiś sposób wiąże się z początkiem kolejnego - wydają się więc one ciągiem skojarzeń i wiodą czytelnika niejako torami myśli narratora. Ten sposób opowiadania odbieram jako bardzo ciekawą próbę przekazania swoich wspomnień NAPRAWDĘ - z całym ich kontekstem, bagażem myśli, emocji, wątpliwości - próbę "opisania nieopisywalnego". Smakowite!

Przytłoczyła mnie anegdota o człowieku, który został zmiażdżony w windzie i kobiecie z Agencji Prasowej, która zadała Vonnegutowi pytanie "Czy to cię ruszyło?", zajadając przy tym czekoladowy batonik. Wyobraziłam sobie nagle, jak my wszyscy, co wieczór, zasiadamy przed telewizorami, oglądamy tam tragedie ludzkie nie do wyobrażenia, i zajadamy się czekoladowymi batonikami niewzruszeni. Tak przecież jest!

Pod koniec pierwszego rozdziału raz jeszcze pisze Vonnegut o swojej książce tak: "Ta [książka] jest nieudana i tak być musiało, gdyż napisał ją słup soli." Jakie to okropnie smutne!

Na koniec informacyjnie:
Eheu, fugaces labuntur anni. Niestety, szybko mijają lata. Horacy, Pieśni.

Bardzo jestem ciekawa, co Ty napiszesz o tej powieści, o której wiem, że zdążyła już Cię oczarować...

niedziela, 20 listopada 2011

'Życie Kurtza płynęło też szybko, odpływając i odpływając z jego serca ku morzu nieubłaganego czasu.'

Wydaje mi się, że Murzyni zostali przedstawieni w taki sposób właśnie by unaocznić stosunek przybyłych Europejczyków. W końcu sama idea książki dotyczy faktu, jak strasznie Murzyni byli traktowani przez kolonialistów.

Tym razem pojawiły się u mnie większe emocje.

Przede wszystkim przeraża mnie fanatyzm wokół postaci Kurtza przedstawiony na początku rozdziału. Zaślepienie tego człowieka, przykrycie wszelkich innych aspektów życia przez jedną osobę, jeden wątek. Wszystko co on mówi jest interpretowane jako słowa święte, każdy czyn jest postrzegany jako wybitny, świadczący o wyjątkowości Kurtza.

Wrażenie również zrobił na mnie symbol Kurtza w postaci nabitych na pale czarnych głów. Zwłaszcza ta jedna, skierowana w stronę Marlowa, z zamkniętymi oczami, zaciśniętymi zębami jest zastygła w lekkim uśmiechu. Ten obraz (który jak zwykle widzę czytając ten tekst) jest jak podsumowanie sytuacji wszystkich pracowników Kurtza -fanatyzm/oddanie, wręcz nieludzki wysiłek, kompletny brak perspektyw..

Trzecia sprawa to opis kochanki Kurtza. Od początku jej osoba wzbudza moje zainteresowanie. Obrazowy opis jej wyglądu, ozdób, chodu, wszystkich emocji jakie wywołuje rodzi we mnie duże zaintrygowanie.

'Postać zupełnie nie do zniesienia!' -świetnie to ujęłaś ;)

Bardzo spodobała mi się interpretacja 'Jądra ciemności' z mojego szkolnego podręcznika ('Przeszłość to dziś' Paczoskiej): ''Jądro ciemności' to typ powieści otwartej, pozostawiającej czytelnikowi ocenę wydarzeń. otwartość tę buduje przede wszystkim forma narracji. Narrator Marlow zaczyna opowieść z przekonaniem, że prawda jest możliwa do odsłonięcia, kończy zaś w poczuciu bezradności i ze świadomością własnej niewiedzy, bo z każdym faktem związana jest możliwość różnych interpretacji. Ład opowieści burzą retrospekcje i inne zakłócenia ciągu linearnego. Coraz więcej tu aluzji, niedomówień i sygnałów rosnącego napięcia. Losów Kurtza Marlow nie umie lub nie chce wyjaśnić. Może boi się wniosków na temat ludzkiej natury które mogłyby z tych wyjaśnień wyniknąć..'


Tak jak wspomniałam ostatnio książka mi się nie podobała, ale nie dlatego że jest kiepska. Po prostu treść jest bardzo ciężka, męczą mnie też tak jednocześnie długie i wnikliwe akapity. Rozdziały są niby tylko 3, ale jakie! Podejrzewam, że to miało największy wpływ na mój tak niski zapał, jak zabierzemy się za 'Rzeźnię numer pięć' będzie zupełnie inaczej.

czwartek, 17 listopada 2011

"Czas Apokalipsy"

Film FF Coppoli z 1979 roku jest luźną adaptacją "Jądra Ciemności" Conrada i różni się od swojego pierwowzoru w bardzo znacznym stopniu (więcej jest między nimi różnic niż podobieństw). Mimo to jednak "Czas Apokalipsy" zachowuje ducha powieści, zaprasza do refleksji nad złem człowieczym, nad ciemnymi zakątkami duszy.

Co ciekawe, rozmaite przeszkody stały na drodze do powstania tego filmu. W czasie zdjęć Martin Sheen przeszedł zawał serca (w wieku 39 lat!), Marlon Brando utył nadmiernie (z tego powodu w większości ujęć jest częściowo ukryty w cieniu, co dało zresztą rewelacyjny efekt), w końcu - w czasie produkcji zabrakło środków na ukończenie filmu, Coppola musiał więc zastawić swój dom, żeby ostatecznie powstało dzieło, które znajduje się teraz w czołówce wszystkich rankingów z rodzaju "najlepsze filmy wszech czasów".

Na czym polega fenomen tego filmu? Nie widziałam co prawda wielu filmów wojennych, szczególnie sprzed 1979, ale w moim odczuciu Coppola opowiedział o wojnie zupełnie nowym językiem. Sceny batalistyczne, bardzo nieliczne, ustąpiły w filmie miejsca obrazom wyjętym z "Boskiej Komedii" Dantego (Coppola przyznawał, że czerpał z niej inspirację), a wojna została ukazana jako zjawisko absurdalne, złowrogie, wydobywające z ludzi bestie i doprowadzające ich do obłędu. Co więcej, mimo iż bez wątpienia jest "Czas Apokalipsy" w swoim przesłaniu filmem antywojennym, to jednak, wzorem powieści Conrada, sięga on znacznie głębiej, do samego "jądra ciemności" - i stawia pytania o ludzką skłonność do zła, oraz o konsekwencje tej skłonności...

Akcja "Czasu Apokalipsy" toczy się w Wietnamie (i na obrzeżach Kambodży) w trakcie Wojny Wietnamskiej (która zakończyła się raptem kilka lat przed produkcją filmu, temat był więc wówczas bardzo świeży i budził zapewne silne emocje). Kapitan Willard (Martin Sheen) otrzymuje misję specjalną, w ramach której ma popłynąć wgłąb dżungli i odnaleźć, a następnie zabić zasłużonego i wybitnego pułkownika Kurtza (otyły, ale niemniej rewelacyjny Marlon Brando), który oszalał, zawładnął lokalną ludnością i rozpoczął swoją własną wojnę (co zostaje Willardowi na samym początku misji wyjaśnione, m.in. przez młodziutkiego Harrisona Forda). Relacja Willard-Kurtz różni się więc w założeniach dość znacznie od powieściowej relacji Marlow-Kurtz, a jednak stosunek Willarda do Kurtza jest równie niejednoznaczny, jak w przypadku Marlowa. W trakcie podróży Willard, pod wpływem lektury dokumentacji na temat Kurtza, staje się nim coraz bardziej zaintrygowany, czy nawet poniekąd - zafascynowany. Spotkanie z Kurtzem staje się dla niego celem samym w sobie (o wiele ważniejszym niż wypełnienie misji). Willard deklaruje w pewnym momencie, że ich losy (jego i Kurtza) są powiązane, że historii jednego nie można opowiedzieć bez historii drugiego. Ponownie przywodzi mi to na myśl zmagania ze swoim własnym, wewnętrznym demonem...

Podróż wgłąb dżungli jest też oczywiście podróżą "wgłąb" wojny, której coraz bardziej absurdalne i złowieszcze oblicza odsłaniają się przed Willardem, poczynając od nalotu bombowego przy dźwiękach Cwału Walkirii Wagnera emitowanej z helikopterów (to właśnie te sceny, które na zawsze zapisały się do historii kina), poprzez postać podpułkownika Kilgore'a, który w czasie nalotu rozkazuje swoim żołnierzom surfować, aż po samotne obozy w głębi dżungli, gdzie zdezorientowani żołnierze strzelają bez określonego celu, walczą bez dowództwa, popadają w obłęd.

U celu podróży czeka na Willarda Kurtz - okrutny, bezlitosny, ale też bezgranicznie samotny w swojej pustej świątyni. Kurtz czeka na Willarda ze swoją tajemnicą, z odpowiedzią na trawiące Willarda pytanie, z historią o stosie odciętych dziecięcych ramion, o doświadczeniu, które przemieniło go w potwora. Czeka na Willarda, tak, jakby w nim oczekiwał wybawiciela. Powierza mu swoją historię i życie.

Kurtz Marlona Brando jest fantastyczny: demoniczny i smutny zarazem, niedookreślony tak jak w powieści, co w kinie trudniej chyba osiągnąć. Większa jednak część filmu należy do Martina Sheena, który, w mojej ocenie, zagrał tę rolę oczami (ale jak!). Jego czujne, zdumione, smutne i jakby pozbawione nadziei spojrzenie jest ponad wszelki komentarz dla tego, co ogląda. Rewelacja!

Tylko dlaczego Arlekina-Rosjanina zastąpił ten nieszczęsny, nadpobudliwy, nazbyt gadatliwy fotoreporter?

A skoro jesteśmy przy obsadzie, to jeszcze jedna ciekawostka: obok młodziutkiego Harrisona Forda, w filmie zagrał również młodziutki Laurence Fishburne, który po dwudziestu latach zasłynie rolą Morfeusza w "Matriksie". W "Czasie Apokalipsy" gra on Mr. Cleana, najmłodszego członka załogi łodzi, którą płynie Willard. Swoją drogą, scena, w której Mr. Clean ginie zaraz po tym, gdy odsłuchiwał taśmę magnetofonową przysłaną mu przez matkę i jej głos mówi nadal słowami pełnymi czułości do jego martwego, zakrwawionego ciała - zrobiła na mnie duże wrażenie.

Podobnie zresztą, jak cały film - po prostu majstersztyk.

A na koniec foto, na którym "Czas Apokalipsy"... w Polsce...

niedziela, 13 listopada 2011

"Jądro Ciemności", rozdział III

No popatrz, a mnie się "Jądro ciemności" bardzo podoba. Podoba mi się elegancja tej powieści - prosta historia, w dodatku oparta na własnych doświadczeniach autora, a pełna znaczeń.

W odniesieniu do opisów Murzynów chciałam wspomnieć, że "wiki" podaje, iż w 1975 nigeryjski pisarz Chinua Achebe w wykładzie "Obraz Afryki - rasizm w "Jądrze Ciemności" Conrada" oskarżył autora powieści o dehumanizację Murzynów i przedstawienie ich jedynie jako przedłużenie ciemnej i dzikiej dżungli. Muszę przyznać, że zupełnie mnie nie dziwią takie oskarżenia. Sama czytałam te opisy z bardzo mieszanymi uczuciami... Z drugiej strony wydaje mi się, że nie należy zapominać o kontekście czasów, w jakich Conrad przebywał w Afryce, a potem o niej pisał. Kiedy cała Europa uważała Murzynów za prymitywnych dzikusów, których należy "oduczyć ich ohydnych obyczajów", wówczas być może postawa bohatera powieści, dostrzegającego w nich ludzi "takich samych jak my", należała do raczej otwartych i odważnych?


Trzeci i ostatni rozdział "Jądra Ciemności" jest najbardziej przerażający i, w moim odczuciu, najtrudniejszy. Po przeczytaniu stawiam sobie więcej pytań niż znajduję odpowiedzi. Kim właściwie był Kurtz? Na pytanie to próbuje odpowiedzieć Marlow, ale jego relacja nie jest całkiem spójna, bo też nie całkiem spójny jest stosunek Marlowa do Kurtza. Pomimo iż nazywa go "żałosnym Zeusem", "ohydnym upiorem", to jednocześnie w jakiś sposób go wybiera i pozostaje mu wierny: "Nie zdradziłem pana Kurtza, bo tak było mi sądzone. Było mi pisane, że mam zostać wierny marze, którą sam sobie wybrałem. Bardzo pragnąłem samodzielnie rozprawić się z tym cieniem i do dziś nie wiem, dlaczego tak zazdrośnie strzegłem przed innymi osobliwej goryczy owego doświadczenia." Dziwny fatalizm obecny jest w tych słowach... A może spotkanie Marlowa i Kurtza to spotkanie człowieka z własnym wewnętrznym demonem, z którym samemu trzeba się zmagać...?

W innym miejscu Marlow mówi: "Dziwne, jak łatwo zgodziłem się na ten niespodziewany współudział, na wybór mniejszego koszmaru, jaki narzucono mi w grobowej krainie, nękanej przez nędzne i chciwe upiory." Nazywa więc Kurtza mniejszym koszmarem, przeciwstawiając mu większy koszmar chłodnej, chciwej kalkulacji, pozbawionej współczucia wobec kogokolwiek, reprezentowanej przez dyrektora i "pielgrzymów". To wybór między demonami opisanymi w pierwszym rozdziale: diabeł krwiożerczego i bezlitosnego szaleństwa versus czerwonookie demony przemocy, chciwości i nieposkromionej żądzy...

Nazywa też Marlow Kurtza duszą, która samotna pośród dżungli zajrzała wgłąb siebie i oszalała.

Ostatnie słowa Kurtza: "Zgroza! Zgroza!"- co one znaczą? Czy w obliczu nieuchronnej śmierci dokonał czegoś na kształt rachunku sumienia? Czy uświadomił sobie, kim był, co uczynił? Marlow nazwał go wybitnym człowiekiem za te ostatnie słowa...

Na koniec jeszcze jedna, przytłaczająca obserwacja. Kurtz przedstawiony jest przez Marlowa jako człowiek obdarzony niezwykłym głosem i darem krasomóstwa, dzięki któremu potrafił zawładnąć umysłami ludzi. Zdaje się jednak, że na jego wpływ najbardziej podatni byli... ludzie niewinni. Jego wiernymi wielbicielami byli Rosjanin-Arlekin, tubylcy przedstawieni jako ludzie prości, w końcu jego narzeczona - czysta i całkowicie naiwna, oddana mu bezgranicznie (postać zupełnie nie do zniesienia!). Tymczasem u dyrektora, człowieka cynicznego i głupiego, słowa Marlowa wywołują jedynie irytację i zniecierpliwienie. Co to właściwie znaczy? Dlaczego ten straszny demon ma najlepszy dostęp do dusz czystych, niewinnych? Niepokojące...

W podsumowaniu chciałabym jeszcze raz podkreślić, jak bardzo podobała mi się ta, naszpikowana treścią, lektura. Conrad nadał swoim rzeczywistym doświadczeniom formę eleganckiej, parabolicznej historii, która daje zupełnie otwartą przestrzeń do interpretacji. Z tego powodu jego dzieło silnie kojarzy mi się z twórczością Kapuścińskiego. Jest przecież "Jądro ciemności" czymś na kształt reportażu...

No, to teraz czas na "Czas Apokalipsy"...

sobota, 12 listopada 2011

'Z tym człowiekiem się nie rozmawia, jego się słucha!'

Tak naprawdę czytając drugi rozdział 'Jądra ciemności' wrażenia mam te same. Jest ciężko, tłusto, bardzo bardzo ciemno. Czyta się te obszerne akapity, jakby cieniutka książka była opasłym tomem.

Nie mam pojęcia czym to jest spowodowane, ale żaden bohater nie wzbudza we mnie większych pozytywnych lub negatywnych emocji. Jedyne co je wzbudza to wnikliwe opisy Murzynów -ludzi zezwierzęconych przez ciężki los, silnych, głodnych, bezwzględnych, pozbawionych jakiegokolwiek człowieczeństwa w oczach białych. Ten temat poruszałam już z resztą przedstawiając moje spostrzerzenia w ostatniej notce.

Wrażenie też zrobił na mnie dokładny opis Kurtza. Jest bardzo obrazowy, wzbudza jakiś lęk przed tym człowiekiem.

Zabieram się za trzeci rozdział. Nie ukrywam jednak że na tym etapie cieszę się, że przygoda z 'Jądrem ciemności' powoli się kończy.

sobota, 5 listopada 2011

"Jądro ciemności", rozdział II

Hmm... ten cytat, który wybrałaś jako tytuł, przy pierwszym czytaniu zaniepokoił mnie - trudno mi było zrozumieć, co właściwie znaczą te słowa. Teraz jednak stają się bardziej czytelne - sens (zagadka) powieści wydaje mi się kryć w dżungli - to ona jest ciemnością, która "otacza" naszych bohaterów, i wsącza się w ich umysły. Tak to sobie wyobrażam...

A za oknami piękne, jesienne Słońce! Tymczasem w rozdziale drugim ciemność gęstnieje. Wraz z Marlowem kontynuujemy podróż wgłąb Czarnego Lądu, gdzie dzika, nieokiełznana dżungla zdaje się zamykać się za parowcem płynącym w górę rzeki, odcinając mu drogę odwrotu. Podróż przez tę nieujarzmioną przyrodę nasuwa naszemu bohaterowi skojarzenie z wędrówką ku przeszłości, "do samych początków świata". Jednocześnie przyroda ta jest złowroga, "patrzy na człowieka jakoś mściwie"...
Z drugiej strony krystalizuje się stosunek Marlowa do rdzennych mieszkańców Afryki (bardzo dla mnie niejasny i intrygujący w pierwszym rozdziale). Nazywa on ich "dzikusami", "kanibalami" (!), o jednym wyraża się słowami "udoskonalony okaz", ale też dostrzega w nich ludzi, podobnych sobie. A właściwie odkrywa w sobie człowieka podobnego do nich, co napawa go obrzydzeniem. Marlow widzi w Murzynach ludzi prymitywnych, pierwotnych, niejako podobnych jego przodkom, dzieli go od nich przepaść cywilizacyjna, ale łączy coś bardzo istotnego, ludzkiego - "prawda odarta z przebrania czasu".
Jest więc podróż w górę rzeki, męcząca, pełna przeszkód i niebezpieczeństw, podróżą ku przeszłości i ku prawdzie - podróżą wgłąb ludzkiej duszy, do jej najskrytszych zakamarków...

Odkrywamy też fragment tajemnicy, jaką kryje serce dżungli. Pomimo, że rozdział drugi kończy się z chwilą przybycia promu do stacji Kurtza, to jednak nieco wcześniej Marlow, jakby wyprzedzając wydarzenia, nakreśla już jego postać - postać szaleńca, który uczynił siebie bogiem dla lokalnej ludności. I mimo iż nadal jest to obraz niepełny, z luźnych wspomnień złożony, to jest już bardzo złowieszczy. Kurtz wydaje się człowiekiem szalonym, wyposażonym jednocześnie w wielką charyzmę i dar słowa, którym potrafi omamić. Czy to nie straszliwe połączenie cech? Opis Kurtza zrobił na mnie bardzo duże wrażenie.

Cytat, który wydaje mi się wart zapamiętania: "Zapewniam was, że żaden głupiec nigdy nie zaprzeda duszy diabłu, bo jest na to za głupi albo diabeł zbyt diabelski - sam nie wiem."

Mnie natomiast spodobał się inny fragment: "Kiedy człowiek musi się koncentrować na takich rzeczach, pospolitych zewnętrznych przypadkach, to rzeczywistość - właśnie rzeczywistość ginie nam z oczu." W przypadku naszego bohatera zjawisko to miało działanie ochronne - zaangażowanie w codzienne trudy podróży pomagało mu znosić ciemność dżungli i niepokój, jaki ta wywoływała. Dla mnie jednak jest ten fragment ostrzeżeniem - nie pozwólmy "pospolitym zewnętrznym przypadkom", które składają się na większą część naszego życia, aby przesłoniły nam rzeczywistość! Sama mam poczucie, że teraz, kiedy nie pracuję, mam z rzeczywistością znacznie więcej do czynienia :)

Na koniec chciałabym wspomnieć nową postać "drugiego planu", która bardzo mi się spodobała, a mianowicie "Rosjanina-Arlekina". Jego pstrokaty strój, naiwność, gwałtowna zmienność nastrojów - wszystko to bardzo mnie zaintrygowało. Na deser więc dla porządku przytoczę definicję arlekina:

Arlekin - postać błazna w czarnej masce. Ubrany w kostium zszyty z kolorowych trójkątów albo rombów. Jedna z głównych ról męskich (maska "komiczna") w commedia dell'arte. (...) Jego maska to połączenie głupoty i sprytu, dobrze symbolizuje jego naturę, gdyż Arlekin może być równie łatwo oszukiwany, jak i oszukujący.


No to foto :)

"Sens jakiegoś epizodu nie tkwi w środku, jak pestka, ale otacza z zewnątrz opowieść"

Już od pierwszych linijek można bardzo wyraźnie odczuć bardzo ciężki klimat. Atmosfera ciemności, ciężaru przywodzi mi skojarzenia wielkiej, czarnej przestrzeni pełnej tłustej, chemicznej, kapiącej mazi. Nieskończona otchłań ciemności.

Moje skojarzenie prawdopodobnie jest wynikiem bardzo obrazowego opisywania charakterystycznego dla Conrada (pamiętam, że "Lorda Jima" czytałam w liceum z wypiekami na twarzy, mimo że tematyka bliska mi nie jest). Każde zdanie jest skonstruowane w taki sposób, że mam dokładną wizję każdego motywu.

Charakterystyczny język autora jeszcze bardziej podkreśla dramat wyzyskiwanych czarnych ludzi. "Czarne kształty czołgały się, leżały, siedziały między drzewami, opierając się o pnie, tuliły się do ziemi - to widzialne, to przesłonięte mętnym półmrokiem - we wszelkich możliwych postawach bólu, zgnębienia i rozpaczy. (...) Umierali powoli - to nie ulegało wątpliwości. Nie byli nieprzyjaciółmi, nie byli zbrodniarzami, nie zostało w nich już nic ziemskiego - były to tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezwładnie w zielonawym mroku."

To są moje pierwsze i podstawowe spostrzeżenia. Ciekawa jestem, jak odbiorę dwa pozostałe rozdziały.